Chciała się wyróżniać, ciągle wymyślała coś nowego i biegała z innymi dzieciakami po zakamarkach Pałacu Kultury i Nauki. Bliscy akceptowali jej odmienność, żywiołowość, kolorowe ubrania i buntownicze stylówki. Ludzie na ulicy – niekoniecznie. O swoim dziewczyńskim świecie opowiada pisarka, aktywistka, publicystka, varsavianistka, wykładowczyni, wokalistka i promotorka czytelnictwa Sylwia Chutnik.
Jedenaście. Tyle mam lat i taką siebie widzę w wyobraźni, kiedy myślę o sobie: „dziewczynka”. Byłam wtedy w szczególnym momencie życia. Mój tata, który był muzykiem, wyjechał z zespołem za granicę i już do nas nie wrócił. Był to więc moment przełomowy. Był w nim smutek, tęsknota, radzenie sobie ze zmianą, która zadziała się w moim życiu. Ale to był też czas, w którym byłam w ciągłym ruchu, cały czas coś kombinowałam, wymyślałam, próbowałam coraz dobitniej wyrażać siebie. Zaczynałam rozumieć, iż chcę się wyróżniać – zaczęłam eksperymentować z ciuchami. Pisałam pamiętniki (wciąż je piszę, tamte pierwsze mam do dziś), listy do koleżanek. Nagrywałam udawane audycje na kasety magnetofonowe, rysowałam. Tamta jedenastoletnia ja jest dla mnie szczególnie ważna. Myślę, iż stałam wtedy w miejscu, gdzie łączą się dwa światy – wychodziłam z beztroski, z dzieciństwa, szukałam siebie, ale ciągle byłam dzieciakiem, który łapie się tysiąca rzeczy i nie wie zupełnie, dokąd ta droga prowadzi.
Biegałam do Pałacu Młodzieży na zajęcia plastyczne i taneczne – ten Pałac był moim ważnym miejscem już od piątego–szóstego roku życia, bo jako dziecko niechodzące do przedszkola byłam zapisana na różne kółka zainteresowań, żeby socjalizować się z rówieśnikami. Nie przypominało to jednak tego, z czym dziś kojarzą się takie zajęcia – chodziło o czystą zabawę. Pałac Kultury i Nauki był moim ukochanym, tajemniczym światem, po którym ganiałam, nienadzorowana z innymi dziećmi, labiryntem, naszym placem zabaw. No i mniej więcej wtedy, gdy zostałam zapisana na pierwsze zajęcia, wydarzyło się coś jeszcze. Nauczyłam się liter i już z nich nie wyszłam.
Piąta, szósta klasa podstawówki to był czas, kiedy zaczynałam rozumieć, iż chcę się wyróżniać, odstawać od tłumu. Zaczęłam szukać tego w ubraniach, fryzurach, ale też w muzyce, której słuchałam.
Łączyłam różne światy i zajawki, tak samo mocno kochałam Madonnę (po latach napisałam o niej pracę magisterską) i The Doors, których teksty tłumaczyłam sobie na polski. Zapisałam się do Klubu Ludzi Artystycznie Niewyżytych – tak zwany KLAN prowadziła znana z łamów „Filipinki” poetka Danuta Wawiłow. To było dla mnie i dzieciaków takich jak ja coś niezwykle ważnego – oto ktoś z całą powagą, ale i poczuciem humoru pochylał się nad naszymi próbami literackimi, traktował nas po partnersku, stwarzał przestrzeń, by poznać ludzi myślących podobnie. Do KLAN‑u ściągało sporo punków, do których też było mi coraz bliżej.
Moi bliscy dość gwałtownie przyjęli strategię, którą mogłabym nakreślić tak: „Nasza kochana Sylwia jest trochę dziwaczką, więc nie oczekujemy od niej tego, czego zwykle oczekuje się od innych dziewczynek”. Nie wiedzieli, na czym dokładnie moja odmienność polega i co o tym wszystkim myśleć. I choć ta niewiedza była dla nich trudna, kochali mnie i wierzyli, iż wiem, co robię. Nie próbowali mnie temperować. Akceptacja ze strony bliskich dała mi poczucie bezpieczeństwa i przestrzeń do eksperymentowania. Jednocześnie pamiętajmy, iż tamta dziewczynka, którą byłam, nie wychowywała się w tipi w Bieszczadach, tylko w Warszawie, pod czujnymi spojrzeniami otoczenia. Dorastałam w konkretnym kontekście społecznym, a jego częścią było na przykład komentowanie czyjegoś wyglądu, wyśmiewanie, czasem agresja, którą czyjaś odmienność wywoływała. Miałam oczywiście swoje azyle, ale na ulicy, w tramwaju, w wielu codziennych sytuacjach byłam non stop wystawiona na spojrzenia. Tyle iż już jako dziewczynka czułam, iż to moja decyzja. Świadoma, na ile tylko mogę dziś tak myśleć o tamtej jedenastolatce, która przyjęła, iż skoro tak bardzo pragnie wybijać się z otoczenia, to bierze na klatę również nieprzyjemne konsekwencje: komentarze, szczucie, agresję, które mój wygląd uruchamiał w innych. Oczywiście, bolało mnie to i nie było łatwo się na to impregnować, ale myślę, iż tamta dziewczynka w samodzielnie pomalowanej plakatówkami koszulce, której ktoś napluł pod nogi, odbierała w ten sposób istotną lekcję empatii. I determinacji, bo nic nie było już w stanie ściągnąć mnie z tej drogi.
Oops!…I Did It Again
Oops!…I Did It Again
Dużo we mnie zostało z tamtej dziewczynki i z tego, czym się fascynowała i karmiła. Uwielbiam kamp, nadmiar, także w ubraniach, mama wciąż mówi, iż za mną nie nadąża. Z tamtego poczucia wolności i możliwości szukania własnej ekspresji korzystam do dzisiaj. Tamta dziewczynka stopniowo zaczynała rozumieć, iż ważne jest dla niej zaangażowanie społeczne, poczucie przynależności do grupy i niezależności od tego, co w głównym nurcie. Wzięłam to z punkowego środowiska, w którym zaczęłam się obracać jako bardzo młoda osoba. To byli ludzie, miejsca i zespoły, od których wiele się uczyłam, nie było w tym pustego buntu, ale mądrość i niezgoda na zastany porządek.
To wszystko, co było dla mnie ważne wtedy, jest ważne nadal. Książki, ludzie i relacje z nimi, bycie w ruchu, kultura. Te doświadczenia przyrastają, gromadzą się we mnie, jedne wynikają z drugich. Gdybym miała cofnąć czas, chyba chciałabym iść tą samą drogą. Nie oznacza to, iż jako tamta dziewczynka i dziewczyna nie weszłam kilka razy w ślepe uliczki. Ale choćby tego bym nie zmieniała. I gdybym stanęła oko w oko z dziewczynką, którą kiedyś byłam, powiedziałabym jej: dobrze kombinujesz.
Podobał Ci się ten artykuł
i chcesz więcej wartościowych treści?
Podobał Ci się ten artykuł
i chcesz więcej wartościowych treści?