Na pięćdziesiątą rocznicę ślubu mąż wyznał, iż nigdy mnie nie kochał…
Zastawiłam stół, zapaliłam świece, postawiłam jego ulubionego pieczonego kurczaka. Wszystko miało być jak w filmie – pół wieku razem, złote gody, połowa życia spędzona u boku. Pięćdziesiąt lat małżeństwa – to lata radości, rodzinnych świąt, wychowywania dzieci, wakacji, kłótni i pojednań. Myślałam, iż przeszliśmy przez wszystko i byliśmy silni. Byłam pewna, iż się kochamy. Przynajmniej ja – na pewno.
Na ten wieczór umówiliśmy się, iż zostaniemy sami. Dzieci i wnuki przysłały życzenia, telefony, ciepłe wiadomości, ale my chcieliśmy tylko ciszy. Chciałam poczuć, iż nie tylko starzejemy się razem, ale wciąż jesteśmy – razem.
Andrzej siedział naprzeciwko mnie. Wyglądał spokojnie, ale w jego oczach było coś dziwnego. Pomyślałam, iż po prostu jest wzruszony. Pięćdziesiąt lat – to nie żarty. Podniosłam kieliszek i z uśmiechem powiedziałam:
— Andrzeju, dziękuję ci za te lata. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
Spuścił wzrok. I zapanowała ta cisza, która od razu ściska za gardło. Nie odpowiedział. Milczał. A potem podniósł oczy – i było w nich coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam: głęboki smutek, więcej winy niż bólu.
— Jadziu, muszę ci coś powiedzieć. To, co nosiłem w sobie cały ten czas…
Moje serce zamarło. Zlękłam się. W głowie przeleciało tysiąc myśli – choroba? Coś poważnego?
— Powinienem był ci to powiedzieć wcześniej. Ale nie potrafiłem. A teraz widzę, iż muszę. Bo zasługujesz na prawdę. Ja… nigdy cię nie kochałem.
Wydawało mi się, iż czas się zatrzymał. Powietrze uciekło z płuc, ręce zaczęły drżeć, oczy wypełniły się łzami. Patrzyłam na niego i nie rozumiałam. Czekałam, iż zaraz powie: „Żartuję”. Ale on nie żartował.
— Co powiedziałeś?… — szepnęłam, czując już łzę spływającą po policzku. — Jak możesz? Pięćdziesiąt lat… Żyliśmy razem pięćdziesiąt lat.
— Szanuję cię. Jesteś dobrą, najłagodniejszą kobietą. Ale ożeniłem się z wyrachowania. Wtedy wydawało się to słuszne. Byliśmy młodzi, wszyscy tak robili. Nie chciałem cię skrzywdzić. A potem – urodziły się dzieci, zaczęła się rutyna, lata mijały. Po prostu… żyłem.
Nie patrzył na mnie. Nie śmiał.
Słowa, które uważałam za fundament naszego życia, okazały się iluzją. Wszystkie poranne śniadania, długie spacery, nocne spotkania w kuchni – teraz wydawały się fragmentami obcej sztuki. Przecież razem pochowaliśmy jego matkę, świętowaliśmy narodziny wnuków, jeździliśmy nad morze. Czy naprawdę wszystko to – bez miłości?
— Dlaczego mówisz mi to teraz? — głos mi drżał, ale zmusiłam się do mówienia. — Dlaczego nie dziesięć, nie dwadzieścia lat temu?
— Bo już nie mogę. Ciężko mi kłamać. A tobie – żyć w kłamstwie. Zasługujesz, żeby wiedzieć. Choć późno.
Tej nocy położyłam się do łóżka i długo wpatrywałam się w sufit. On spał na kanapie. A ja po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat czułam, iż nie wiem, kim on jest. I, co gorsza – nie wiem, kim ja jestem przy nim.
W kolejnych dniach go unikałam. Wszystko we mnie pękało z bólu i żalu. Próbował rozmawiać, mówił, iż mimo wszystko byłam dla niego rodziną, iż został ze mną, bo nie umiał odejść. Że był przy mnie, bo nie wyobrażał sobie życia bez mnie.
— Jadziu, byłaś mi najbliższa, choćby bez miłości. Nie mogłem cię zostawić — powiedział cicho pewnego wieczoru.
Te słowa – jak plaster na otwartą ranę. Nie leczą, ale choć trochę łagodzą ból. Nie wiem, jak teraz żyć z tą wiedzą. Jak znów usiąść przy jednym stole. Jak przywitać kolejny dzień.
Ale wiem jedno: te pięćdziesiąt lat – to nie tylko jego kłamstwo. To była też moja prawda. Moje życie. Moje macierzyństwo. Moja miłość. choćby jeżeli w odpowiedzi była nie miłość, a tylko obecność. choćby jeżeli w środku było samotnie – na zewnątrz żyłam, kochałam, budowałam, wierzyłam.
Nie jestem pewna, czy wybaczę. Ale na pewno nie zapomnę. I może kiedyś – zaakceptuję. Bo, jak by to nie brzmiało, moje życie – to nie jego wyznanie. To moje lata. Moje serce. Moja historia.