Otworzyłam drzwi do sypialni i usłyszałam głos mojego męża. Rozmawiał przez telefon, stojąc przy oknie. Nie wiedział, iż wróciłam wcześniej z kolacji z koleżanką. „Ona niczego się nie domyśla. Jeszcze chwilę potrwa” – powiedział i zaśmiał się cicho.
W jednej sekundzie zrobiło mi się zimno, choć w mieszkaniu panowało ciepłe światło i pachniało lawendową świecą, którą rano zapaliłam.
Zamknęłam drzwi bezszelestnie i cofnęłam się do przedpokoju. Słyszałam, jak zakończył rozmowę, jak odchrząknął i ruszył w stronę kuchni. Zdążyłam zdjąć buty i udawać, iż właśnie wchodzę. „O, jesteś już?” – zapytał, podchodząc z pocałunkiem w policzek. Pachniał tymi samymi perfumami, które kiedyś kochałam, a które teraz nagle mnie zemdliły.
Ten wieczór był początkiem mojego milczenia. Nie zapytałam, o czym mówił. Nie powiedziałam, iż słyszałam. Ale coś we mnie zaczęło drżeć. I to drżenie nie chciało ustać.
Marek i ja byliśmy razem od dwudziestu trzech lat. Małżeństwo z długim stażem, z dwójką dorosłych dzieci, z kredytem prawie spłaconym, z letnim domem na Mazurach i wspólną historią zapisaną w zdjęciach, rozmowach, kłótniach i kompromisach. Zawsze uważałam nas za stabilnych. Może nie szaleńczo zakochanych, ale połączonych tym, co najważniejsze – zaufaniem.
Ale od tego wieczoru zaczęłam widzieć rzeczy, których wcześniej nie zauważałam. Jak często wychodził wieczorami „na spacer”, choć nigdy nie wracał spocony ani zrelaksowany. Jak skrupulatnie usuwał historię przeglądarki w laptopie, który kiedyś był wspólny, a teraz – jakby z dnia na dzień – stał się „jego”. Jak dziwnie reagował, gdy odbierałam jego telefon, kiedy był pod prysznicem.
Zaczęłam prowadzić swój mały śledztwo. Najpierw niepewnie, z poczuciem winy. Przecież to mój mąż. jeżeli coś podejrzewam, to może ze mną jest coś nie tak? Ale potem przyszedł pierwszy dowód. SMS, który przeczytałam przypadkiem – ekran zaświecił się w kuchni, kiedy przygotowywałam kawę. „Nie mogę się doczekać, aż wszystko się ułoży. Tęsknię.” I podpis – tylko literka „K”.
Nie spałam tej nocy. Ani następnej. Ani kolejnej. Wymyślałam różne scenariusze. Romans? Nowa praca za granicą? Długi? A może… może planował odejść?
W końcu nie wytrzymałam. „Kim jest K.?” – zapytałam podczas kolacji. Zamarł. Odłożył widelec. „Kto?” – odpowiedział zbyt szybko. „Wiem, iż coś przede mną ukrywasz. Słyszałam, jak rozmawiałeś przez telefon. Widziałam wiadomość. Co się dzieje?”
Patrzył na mnie przez chwilę, a potem się rozpłakał. Mój mąż. Człowiek, który nie płakał choćby na pogrzebie własnego ojca. Powiedział, iż poznał kogoś kilka miesięcy temu. Że poczuł się znowu ważny. Że nie planował niczego rujnować, ale nie potrafił przestać. „Jeszcze chwilę potrwa” – to miał być czas, który dał sobie na zakończenie tamtego romansu. Ale nie potrafił.
Byłam wściekła. Roztrzęsiona. Ale najbardziej bolało mnie to, iż nie jestem zaskoczona. Gdzieś głęboko czułam, iż już dawno między nami nie było miłości. Że byliśmy tylko duetem logistycznym, a nie partnerami. Ale bałam się to przyznać choćby przed sobą.
Zaczęliśmy rozmowy. Początkowo przy pomocy terapeuty. Było w tym dużo bólu, wyrzutów, płaczu. Ale też prawdy, której nie wypowiadaliśmy przez lata. O tym, iż jestem samotna w tym małżeństwie. Że on czuje się niedoceniany. Że każde z nas miało swoje „chwile ciszy”, o których lepiej było nie mówić.
Nie wiem jeszcze, co z nami będzie. Marek zakończył tamtą relację. Został w domu. Ale nasz związek nie jest już tym samym. I może to dobrze. Może teraz budujemy coś nowego – albo po prostu uczciwie zamykamy to, co dawno się skończyło.
Wiem jedno: zaufanie pęka cicho. Jednym zdaniem. Jednym spojrzeniem. Jedną rozmową, której nie miało być. A potem zostaje tylko pytanie, które wraca nocami: „Czy naprawdę go znałam?”