Uratował mi życie, a ja zniszczyłam jego

newsempire24.com 1 tydzień temu

Królowe? Kingo, co ty wyprawiasz? — głos Krzysztofa drżał jak połamana gałąź. — Sam wiesz, jak cię kocham! Po co mi to robisz?

— Nie kręć, Krzysztofie! — Kinga odwróciła się do okna, gdzie szyby płakały szronem. — Sprawa przesądzona. Bogdan to porządny człowiek, stanowisko ma, życie będziemy prowadzić godne.

— A miłość? To między nami? Czyż nic nie znaczyło?

Ścisnęła pięści, aż paznokcie wbiły się w dłonie. Oczywiście, iż znaczyło. Więcej, niż śmiała przed sobą przyznać. Ale mama leżała po drugim zawale w poznańskiej klinice, a leczenie kosztowało tyle złotych, iż oni z Krzysztofem nigdy takich nie uzbieraliby.

— Bajka była piękna, życie bajką nie jest — rzuciła chłodno.

Krzysztof postąpił krok, wyciągnął dłoń, ale nie dotknął.

— Kinguś… Pamiętasz jezioro? Gdy wpadłaś pod lód? Wyciągnąłem cię, przysięgaliśmy wtedy…

— Dość! — odwróciła się gwałtownie. — Nie przywołuj! Co było, minęło.

Patrzył na nią jak na obcą. W końcu skinął powoli.

— Rozumiem. Więc tak. Cóż… — Siegnął po kurtkę z komody. — Szczęścia ci życzę, Kingo Nowak.

Wyszedł bez trzasku. Dopiero gdy jego kroki stopiły się ze schodami, pozwoliła łzom spłynąć po policzkach jak roztopiony wosk.

Bogdan Szymański istotnie był porządnym człowiekiem. Pięćdziesięcioletni wdowiec, dyrektor dużej firmy z Wrocławia, ofiarował Kingi nie tylko małżeństwo, ale stabilność. Gdy mama trafiła do kliniki, to on wziął na siebie koszty leczenia, nie żądając nic poza jej ręką.

— Jesteś młoda, piękna, rozgarnięta — mówił, obejmując jej dłoń. — Ja już nie pierwszej młodości, potrzebuję towarzyszki. Pasujemy do siebie.

Przytakiwała, czując się jak towar na targowisku. Ale wyboru nie miała. Mama zdrowiała, lekarze obiecywali pełny powrót do sił przy drogich lekach i kuracjach.

Ślub był cichy, wąskim gronie. Bogdan był uprzejmym mężem. Nie domagał się miłości, zadowalał szacunkiem i wdzięcznością. Kinga szczerze starała się być dobrą żoną.

Krzysztofa nie widziała trzy miesiące. Spotkali się przypadkiem w przychodni na Grochowskiej.

— Co u ciebie? — spytał grzecznie, jak obcego.
— Zwyczajnie. A u ciebie?
— Też. Pracuję niemało.

Wyglądał szczuplej, opaleniznę miał, garnitur nowy. Chciała spytać skąd pieniądze, powstrzymała się.

— Mama jak? — Krzysztof zawsze ją lubił, odwzajemniała to.
— Dobrze. Dochodzi do siebie.
— Pozdrów.
— Pozdrowię.

Stali w przychodnianym korytarzu, a Kingi nagle wyświetlił się tamten zimowy dzień, gdy Krzysztof ją uratował. Ona miała siedemnaście, on dziewiętnaście. Jeździli na łyżwach po zmarzniętym jeziorze Śniardwy. Lód zdawał się mocny, ale Kinga odjechała za daleko.

Trzask był cichy, ale Krzysztof dosłyszał. Krzyknął, by stała w miejscu, sam czołgał się ku niej po brzuchu. Gdy lód się załamał, zdążył chwycić jej dłoń. Potem minuty walki z lodowatą wodą, jego rozpaczliwe szarpanie, własna kurtka, którą ją otulił.

— Już dobrze — szeptał, rozcierając jej zsiniałe palce. — Nie zostawię cię. Nigdy.

Wtedy złożyli sobie przysięgę miłości na całe życie. Kinga miała siedemnaście lat i wierzyła w miłość wieczną.

— Muszę już — rzekł Krzysztof, wracając ją do teraźniejszości.
— Pewnie.

Odszedł, a Kinga długo jeszcze stała w korytarzu, ściskając skierowanie jak talizman.

Życie z Bogdanem Szymańskim toczyło się równo. Wybudował mamie domek pod Szczecinem
Aż któregoś poranka zrozumiała głębię ciszy w mieszkaniu przy Placu Grunwaldzkim – jak morze głuche, które spokojnie pochłaniało każde wspomnienie, gdy codzienność stawała się lodem szarym i nieskończonym pod jej stopami.

Idź do oryginalnego materiału