— Magdo! Magdalena, cóż ty wyprawiasz?! — głos Jarosława drżał z rozpaczą. — Przecież wiesz, jakie dla mnie jesteś ważna! Czemu mi to robisz?!
— Nie komplikuj, Jarek! — Magdalena odwróciła się do okna, by uniknąć jego wzroku. — Decyzja zapadła. Kazimierz to porządny człowiek, ma stabilną pozycję, będziemy żyć godnie.
— A miłość? To wszystko, co było między nami? Czy to naprawdę nic nie znaczy?
Magdalena zacisnęła pięści tak mocno, iż paznokcie wbiły się w dłonie. Oczywiście znaczyło. Znaczyło więcej, niż mogła przed sobą przyznać. Ale mama leżała w szpitalu po drugim zawale, a leczenie kosztowało dwieście tysięcy złotych – sumy, o której ona z Jarosławem mogli tylko marzyć.
— Było pięknie, ale życie to nie bajka — powiedziała chłodno.
Jarosław podszedł bliżej, wyciągnął dłoń, ale zatrzymał się, nie dotykając jej.
— Magduś… Pamiętasz ten dzień nad jeziorem? Gdy wpadłaś pod lód? Wyciągnąłem cię, przysięgaliśmy sobie wtedy…
— Dość! — odwróciła się gwałtownie. — Nie przypominaj! Co minęło, to minęło.
Jarosław patrzył na nią jakby widział ją po raz pierwszy. Powoli skinął głową.
— Zrozumiałem. No cóż… — Wziął kurtkę z komody. — Życzę ci szczęścia, Magdalena Nowak.
Wyszedł, nie trzasnąwszy drzwiami. Dopiero gdy jego kroki ucichły na klatce schodowej, Magdalena pozwoliła sobie zapłakać.
Kazimierz Kowalczyk był rzeczywiście dobrym człowiekiem. Pięćdziesięcioletni wdowiec, dyrektor dużej firmy, oferował jej nie tylko małżeństwo, ale stabilność. Gdy mama trafiła do szpitala, to on pokrył wszystkie koszty leczenia, nie żądając nic prócz zgody na ślub.
— Jesteś młoda, piękna, mądra — mówił, trzymając jej dłoń. — Ja już nie młody, potrzebuję towarzyszki życia. Pasujemy do siebie.
Magdalena kiwała głową, czując się jak towar na targu. Ale wyboru nie miała. Mama wracała do zdrowia, lekarze obiecywali powrót do formy pod warunkiem dobrej opieki i drogich leków.
Ślub był cichy, w wąskim gronie. Kazimierz był troskliwym mężem. Nie oczekiwał miłości, zadowalając się szacunkiem i wdzięcznością. Magdalena szczerze starała się być dobrą żoną.
Jarosława nie widziała trzy miesiące. Spotkała go przypadkiem w przychodni.
— Jak tam? — zapytał uprzejmie, jak znajomego.
— W porządku. A u ciebie?
— Też. Dużo pracuję.
Schudł, opalił się, miał nowy garnitur. Magdalena chciała zapytać o źródło pieniędzy, ale powstrzymała się.
— Mama jak? — Jarosław zawsze lubił jej matkę, ona jego też.
— Dobrze. Dochodzi do siebie.
— Przekaż pozdrowienia.
— Przekażę.
Stali w korytarzu przychodni, gdy nagle Magdalena wyraźnie przypomniała sobie tamten zimowy dzień, gdy Jarosław ją uratował. Miała siedemnaście lat, on dziewiętnaście. Jeździli na łyżwach po zamarzniętym Jeziorze Zegrzyńskim. Lód wydawał się mocny, ale Magdalena odjechała za daleko od brzegu.
Trzask był cichy, ale Jarosław usłyszał. Krzyknął, by nie ruszała, sam doczołgał się po lodzie na brzuchu. Gdy wpadła pod lód, zdążył złapać ją za rękę. Potem były minuty walki z lodowatą wodą, jego desperackie próby wyciągnięcia jej, jego własna kurtka, którą ją otulił.
— Wszystko będzie dobrze — szeptał, rozcierając jej zmarznięte dłonie. — Nie zostawię cię. Nigdy nie zostawię.
Przysięgli sobie wtedy miłość na całe życie. Miała siedemnaście lat i wierzyła w wieczną miłość.
— Muszę iść — powiedział Jarosław, wracając ją do teraźniejszości.
— Tak, jasne.
Odszedł, a Magdalena stała jeszcze długo w korytarzu, ściskając skierowanie na badania.
Życie z Kazimierzem przebiegało spokojnie. Wybudował mamie nowy dom pod Warszawą, zatrudnił opiekunkę, zorganizował Magdalenie prestiżową pracę w swojej firmie. Prowadziła dokumentację, miała dobrą pensję, ale czuła się nic niewarta.
— Jesteś dziś jakaś smutna — zauważył mąż przy kolacji.
— Po prostu zmęczona.
— Może gdzieś wypoczniemy? Pojedziemy na działkę na weekend?
Kazimierz był uważny. Dostrzegał jej nastroje, starał się dogodać, d
Magdalena zrozumiała, iż złamać czyjeś serce i zaufanie bywa gorsze niż fizyczne utopienie, bo zostawia ranę, która nigdy do końca nie przestaje boleć.