„Upiekłam wam naleśniki” — oznajmiła teściowa o siódmej rano, w niedzielę

twojacena.pl 1 tydzień temu

„— Upiekłam wam naleśników — powiedziała teściowa… O siódmej rano, w niedzielę.”

Kiedy wychowodam za Maćka, koleżanki szeptały mi z zazdrością: „Masz szczęście! Twoja teściowa to anioł”. I rzeczywiście, na początku Halina Stanisławowa wydawała się kobietą delikatną, rozsądną i przede wszystkim życzliwą. Nie wtrącała się z radami, nie pouczała nas o życiu, a choćby na weselu wzniósła toast, w którym podkreślała, iż „nie zamierza wchodzić w drogę młodeży rodzinie”.

Minęło pięć lat. I nie poznaję już taij uroczej kobiety. Bo teraz co niedzielę stoi pod naszymi drzwiami o siódmej rano, z tacą gorących naleśników, słoikiem konfitur i głosem ustawionym na maksymalną głośność: „Kotki, wstawajcie! Przyniosłam wam śniadanie!”

A zaczęło się całkiem niewinnie. Po ślubie zamieszkaliśmy u jego mamy w Łodzi, w jej kawalerce. Starałam się być uprzejma, nie sprzeciwiać, pomagać w domu. Na początku wszystko szło gładko — bez kłótni, bez awantur. Teściowa nie czepiała się, tylko czasem marudziła, iż źle wycieram kurz albo pierę ręczniki w niewłaściwej temperaturze. Ale to detal, prawda?

Po dwóch latachshe wreszcie uzbieraliśmy na wkład własny i kupiliśmy mieszkanie w nowej inwestycji na drugim końcu miasta. Odetechnęłam z ulgą — mieliśmy wreszcie swoją przestrzeń. Teściowa wpadała tylko w weekendy, zawsze dzwoniła wcześniej. choćby cieszyliśmy się na jej wizyty — przywoziła ciasta, pomagała w drobnych sprawach, czasem zajmowała się naszym kotem, gdy wyjeżdżaliśmy.

Ale to nie trwało długo. W pewnym momencie Halina Stanisławowa rzuciła mimochodem, iż chce się przeprowadzić bliżej: „No bo nagle wnuki się pojawią — trzeba będzie pomagać!” Zamienilismy z Maćkiem spojrzenia, ale nie zaprotestowaliśmy. Naciskała, żebyśmy pomogli jej sprzedać stare mieszkanie i kupić nowe — w sąsiednim bloku. Pomyślałam wtedy: no cóż, zachowamy dystans.

Tylko iż ten dystans gwałtownie zniknął. Gdy tylko się wprowadziła, wszystko poszło na opak. Dostała od Maćka zapasowy komplet kluczy — „na wszelki wypadek” — i zaczęła wpadać bez zapowiedzi. Wracałam z pracy, a na kuchni już bulgotał rosół: „No, pomyślałam, iż was rozpieszczę!” A do tego prasowała moje ubrania, prała moją bieliznę, przeglądała szafy — „chciałam tylko posprzątać”. Raz zastałam ją w naszej sypialni, gdy zmieniała pościel. Bez pytania. Bez pukania.

Próbowałam tłumaczyć Maćkowi, iż to wtargnięcie. Że mi ciężko. Że czuję się jak sublokatorka. Ale on tylko wzruszał ramionami: „No przecież chce dobrze. Widzisz, jak się stara.”

A ja mam ochotę krzyczeć: nie prosiłam o naleśniki, konfitury ani prasowanie koszul! Chcę w weekend wstawać, kiedy chcę. Chcę chodzić po domu w pidżamie, a nie naciągać w pośpiechu szlafrok, bo „mamusia przyszła”. Chcę żyć jak dorosła kobieta we własnym domu, a nie jak dziewczynka, którą wciąż się wychowuje.

Ale jeżeli powiem jej to wprost — będzie obrażona. Do łez. I stwierdzi, iż jestem niewdzięcznicą, iż ona daje z siebie wszystko, a ja ją wyrzucam.

Jak wytłumaczyć, iż troska to nie kontrola? Że pomaganie to nie narzucanie się? Że miłość nie mierzy się liczbą przyniesionych naleśników?

Nie wiem. Ale jestem zmęczona. I z każdą niedzielą, z każdym porannym dzwonkiem do drzwi, rośnie we mnie rozpacz. Czy spokój we własnym domu to aż tak nieosiągalne marzenie?

Idź do oryginalnego materiału