No więc, słuchaj, moje zbawienie przed teściową znalazłam dopiero w innym mieście.
Kiedy pierwszy raz spotkałam Wandę Zygmuntównę – matkę mojego przyszłego męża, Damianka – wydawało mi się, iż to po prostu surowa, trochę szorstka kobieta, która ma swoje specyficzne poglądy na życie. Ale po kilku tygodniach dotarło do mnie, iż to nie szorstkość. To była wrogość. Bezwzględna, zimna i zakamuflowana. Ona mnie nie zaakceptowała. Ona za wszelką cenę próbowała wyrzucić mnie z życia syna.
Nie podobało jej się dosłownie wszystko. Mój wygląd, styl ubierania, sposób mówienia, choćby moja praca – architekt. Według Wandzi byłam za „nowoczesna”, za niezależna, „nie nadająca się do rodziny”. Jej ideal żony – cicha, domowa, wiecznie wdzięczna – zdecydowanie nie był mną.
Największym błędem było to, iż razem z Damianem postanowiliśmy zamieszkać w jej trzypokojowym mieszkaniu w Krakowie. Przestronne, owszem. Ale ile metrów by nie było, jeżeli ściany są zimne – to i ciepła w domu nie uświadczysz. I choć miejsca starczało dla wszystkich, Wanda robiła wszystko, żebyśmy stale się mijali. A za każdym razem – miała coś do powiedzenia. Nie wprost, oczywiście. Przez zęby, aluzjami, „żarcikami”.
– Wczoraj twoja… – zaczynała, a potem leciało: „nie posprzątała”, „śmiała się za głośno”, „powieszniała majtki tak, iż sąsiadce było wstyd”.
Starałam się ignorować, ale kropla drąży skałę… aż w końcu cierpliwość pęka. Zwłaszcza gdy Wanda weszła na wyższy poziom kombinowania.
Zaczęła sugerować, iż „kobiety w takich spódnicach i bieliźnie” kojarzą jej się z „nieprzyzwoitymi paniami”. Pewnego dnia nie wytrzymałam i z półuśmiechem spytałam:
– A skąd pani tak dobrze zna bieliznę pań lekkich obyczajów?
Zbladła, przygryzła wargę i wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Damian próbował łagodzić – prosił, żeby nie eskalować, żeby mama nie mieszała się w nasze sprawy. Ale chyba tylko dolał oliwy do ognia.
Po kilku dniach postanowiła się odegrać. Podrzuciła mi do torebki karteczkę z koślawymi literami: „Spotkajmy się jak zwykle. Całuję.” Torba wisiała obok jego kurtki. Oczywiście Damian „przypadkiem” ją znalazł. Podsunął mi w milczeniu. Przeczytałam, uśmiechnęłam się – przecież znałam ten charakter pisma – i powiedziałam: „Wiesz co? Wynajmujemy mieszkanie. Dość.”
Nie protestował. Przeprowadziliśmy się do kawalerki na przedmieściu. Finansowo było ciasno, ale, Boże, jak łatwo się oddychało! Nie było jej spojrzeń, cierpkich uwag, zimnych talerzy na kolację, które „zapomniała” podgrzać.
Ale Wanda nie zamierzała się tak łatwo poddać. Zaczęła wzywać Damiana do siebie „na naprawy”: to kapiący kran, to skrzypiące zawiasy, to iskrzące gniazdko. A potem – obiad. Solidny, z sałatkami, mięsem, pierogami. Syn wracał do domu najedzony i wykończony. Ja nakrywałam do stołu, a on tylko machał ręką: „U mamy już jadłem…” I miałam ochotę krzyczeć.
Próbowałam się powstrzymywać, ale wszystko we mnie płonęło. Ona odbierała go kawałkiem mięsa, żarówką, szantażem i skargami.
Wtedy zrozumiałam: nie damy rady. Nie w jednym mieście. Dopóki jest godzinę drogi, będzie go ciągnąć z powrotem. Muszę zabrać go dalej.
Znalazłam rozwiązanie – dostałam pracę jako architekt w Łodzi. Damianowi też zaproponowali stanowisko w IT w dużej firmie. Znaleźliśmy mieszkanie, odłożyliśmy trochę złotówek. I po pół roku wyjechaliśmy. Trzysta kilometrów. Mama została tam. My – tutaj.
Na początku dzwoniła codziennie. Naciskała. Płakała. Potem – rzadziej. Teraz – tylko od święta. Chyba zrozumiała, iż przegrała.
A my? W końcu zaczęliśmy żyć. Razem, bez trucizny w powietrzu. Przygotowujemy się do bycia rodzicami. Spłacamy naszą malutką, ale WŁASNORĘCZNĄ kawalerkę. Śmiejemy się. Kłócimy, godzimy się, planujemy. Bez strachu, iż w każdej chwili drzwi otworzy ona – z podejrzliwym spojrzeniem, wyrzutem, chłodem.
Wspominam tamten czas w Krakowie jak zły sen. I czasem myślę o nowej synowej Wandzi – Damian ma przecież starszego brata. Teraz cała jej uwaga głownie tam jest. A mi zostaje tylko cicho współczuć. Albo w duchu się cieszyć, iż uciekłam. I uratowałam naszą rodzinę.