Dzisiejszy poranek przyniósł mi telefon, który zmienił wszystko. Jeszcze nie do końca rozbudzona, usłyszałam w słuchawce zdyszany, nerwowy głos Wojtka:
“Klaudia… Ja… Muszę ci coś powiedzieć…” – zawiesił głos, jakby szukał słów. “Zastanawiałem się… Nie jestem gotowy. Rozumiesz? Nie mogę się ożenić. Pogubiłem się. Sam nie wiem, co teraz czuję.”
Zamarłam. Serce waliło mi w uszach. Wysłuchałam tego, a potem wykrztusiłam:
“Serio? Tydzień przed ślubem?”
“Ślubu nie będzie” – odparł twardo, jakby ćwiczył tę scenę w głowie.
“Co?!” – tylko tyle udało mi się wyszeptać.
“Chcę zacząć nowe życie. Kariera, cele. A ty… ty jeszcze znajdziesz szczęście. Zasługujesz na więcej.”
Trzask. Rozłączył się.
Siedziałam bez ruchu. Potem wstałam jak we śnie, podeszłam do kredensu i wyjęłam butelkę wódki. Piłam prosto ze szklanki. Bez zakąski. Bez smaku. Bez myśli.
A potem krzyknęłam tak, iż aż ściany zdawały się drżeć.
Cztery lata. Tyle trwała nasza historia. Wydawało się, iż to miłość. Prawdziwa. Poznaliśmy się przypadkiem – przyniosłam laptop do serwisu, on go naprawiał. Oddając sprzęt, poprosił o numer. Dwa dni później zaprosił mnie na randkę. Poszłam. I tak się zaczęło.
Po pół roku wyznał: chce wyjechać za granicę. Tam, mówił, jest więcej perspektyw.
“Pojedziesz ze mną?” – spytał, jakby nie wierzył, iż się zgodzę.
A ja pojechałam.
Zostawiłam wszystko – pracę, przyjaciół, rodzinę. Bo kochałam. Bo wierzyłam. Bo on był dla mnie całym światem.
Poleciał pierwszy, żeby “wszystko ogarnąć”. Spotkał mnie na lotnisku – bez kwiatów, bez uśmiechu, bez iskry w oczach.
“Nie cieszysz się?” – zapytałam cicho.
“Nie, po prostu jestem zmęczony. Kłopoty.”
Zabrał mnie nie do mieszkania, ale do hostelu, do pokoju odgrodzonego zasłoną.
“Myślałam, iż wynająłeś coś…”
“Wynająłem najpierw” – mruknął. “Ale skończyły się pieniądze. Nie mogę znaleźć pracy.”
Przytuliłam go. Powiedziałam: damy radę. I zaczęłam pracować. Nie w zawodzie, ale gdzie się dało. Sprzątałam, myłam okna, wyprowadzałam psy. Brałam każdą możliwą fuchę.
I dla niego też coś znalazłam. Dogadałam się z klientem, przekonałam go. Dali Wojtkowi szansę.
Powoli stanęliśmy na nogi. Wynajęliśmy mieszkanie. Marzyliśmy o przyszłości. Myśleliśmy o rodzinie.
Ale Wojtek nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej. Zwalniali go szybko. Ja ciągnęłam wszystko sama. Znowu hostel, znowu szukanie. Ja – pracowałam. On – szukał siebie.
“Wojtek, może już dość?” – pewnego dnia nie wytrzymałam. “Żyjemy jak włóczędzy od prawie dwóch lat. W Polsce mieliśmy życie. Tutaj – przetrwanie. Wracajmy.”
Milczał. Potem skinął głową. Po miesiącu byliśmy w domu.
Wróciłam do poprzedniej pracy. Przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Wojtka zatrudnili na próbę – przeszedł ją i cieszył się jak dziecko.
Po kilku tygodniach zaproponował: idziemy do USC?
Płonęłam ze szczęścia. Przygotowywaliśmy się do ślubu. Mieszkałam u rodziców. O wspólnym lokalu przed ślubem nie było mowy.
“Moi rodzice nie akceptują kohabitacji” – tłumaczyłam.
“A za granicę to już mogłaś?” – przekomarzał się.
“Powiedziałam, iż lecę do koleżanki. Nie przyznałam się.”
Śmiał się. A ja marzyłam.
Ale niedługo wciągnął się w nowy projekt. Dwa tygodnie bez telefonu, bez wiadomości. I nagle zrozumiał – nie tęskni.
“A przecież chciałem się żenić…” – pomyślał. “Ale po co? Na zawsze? Czy na pewno tego chcę?”
Postanowił. Zadzwonił.
Po tym poranku wzięłam zwolnienie. Leżałam w łóżku tydzień. Płakałam. Nie jadłam. Nie żyłam.
A potem obudziła się we mnie złość.
“W”W końcu otworzyłam oczy i zrozumiałam, iż to koniec pewnego rozdziału, ale początek czegoś nowego.”