Ratunku przed teściową znalazłam tylko w innym mieście
Gdy pierwszy raz spotkałam Janinę Stanisławową — matkę mojego przyszłego męża, Krzysztofa — wydała mi się po prostu surową, trochę szorstką kobietą, która może mieć swoje wyobrażenie o życiu. Ale po kilku tygodniach zrozumiałam: to nie surowość. To wrogość. Bezwzględna, chłodna i ukryta pod maską uprzejmości. Nie tylko mnie nie zaakceptowała. Robiła wszystko, by wyrzucić mnie z życia swojego syna.
Nie podobało jej się dosłownie wszystko. Mój wygląd, styl ubierania, sposób mówienia, choćby zawód — architektka. Według Janiny Stanisławowej byłam zbyt „modna”, zbyt niezależna, zbyt „nie nadająca się do rodziny”. Jej idealna żona — cicha, domowa, wiecznie wdzięczna — wyraźnie nie była mną.
Największym błędem było to, iż z Krzysztofem postanowiliśmy zamieszkać w jej trzypokojowym mieszkaniu w Katowicach. Przestronne, owszem. Ale nieważne, ile miałoby metrów — jeżeli ściany są zimne, nie będzie tam ciepła. Choć wydawało się, iż miejsca starczy dla wszystkich, Janina Stanisławowa robiła wszystko, by spotykać mnie jak najczęściej. I za każdym razem miała coś do powiedzenia. Nie wprost, oczywiście. Przez zęby, aluzjami, „żartami”.
— Wczoraj twoja… — zaczynała, a potem następowało cokolwiek: „nie posprzątała”, „śmiała się za głośno”, „powiesiła majtki tak, iż sąsiadka się rumieniła”.
Starałam się ignorować, ale kropla drąży skałę… aż w końcu cierpliwość pęka. Zwłaszcza gdy Janina Stanisławowa przeszła na wyższy poziom.
Zaczęła sugerować, iż „kobiety w takich spódnicach i bieliźnie” przypominają jej „pewne panie”. Pewnego dnia nie wytrzymałam i z półuśmiechem spytałam:
— A skąd pani tak dobrze zna bieliznę takich kobiet?
Zbladła, przygryzła wargę i wyszła, trzaskając drzwiami. Krzysztof próbował łagodzić sytuację — prosił, żebym nie eskalowała, i matkę, by nie wtrącała się w nasze sprawy. Ale chyba tylko dolał oliwy do ognia.
Kilka dni później postanowiła się odegrać. Podłożyła mi do torebki kartkę z koślawym pismem: „Spotkajmy się jak zwykle. Całuję.” Torba wisiała obok jego kurtki. Oczywiście Krzysztof „przypadkiem” ją znalazł. Podał mi w milczeniu. Przeczytałam, uśmiechnęłam się — charakter pisma już rozpoznałam — i powiedziałam: „Wiesz co? Wynajmujemy mieszkanie. Dość.”
Nie protestował. Przeprowadziliśmy się do kawalerki na obrzeżach miasta. Finansowo było ciężko, ale, Boże, jak łatwo się oddychało! Nie było jej spojrzeń, jej kąśliwych uwag, jej zimnych talerzy na kolację, które „zapominała” podgrzać.
Ale Janina Stanisławowa nie poddała się tak łatwo. Zaczęła wzywać Krzysztofa „do naprawy” — raz kran cieknie, raz drzwi skrzypią, raz gniazdko iskrzy. A potem oczywiście obiad. Suty, z sałatkami, mięsem i ciastem. Syn wracał do domu najedzony i wykończony. Ja nakrywałam do kolacji, a on tylko machał ręką: „U mamy jadłem…” Aż chciało mi się krzyczeć.
Starałam się hamować, ale we mnie wszystko płonęło. Odbierała mi go kawałkiem schabowego, żarówką, szantażem i skargami.
Wtedy zrozumiałam: nie damy rady. Nie w jednym mieście. Dopóki jest godzinę drogi, będzie go ciągnąć z powrotem. Muszę zabrać go dalej.
Znalazłam rozwiązanie — dostałam pracę jako architektka w Poznaniu. Krzysztofowi także zaproponowano stanowisko — w dziale IT dużej firmy. Znalazłam mieszkanie, odłożyliśmy trochę złotych. I po pół roku wyjechaliśmy. Trzysta kilometrów. Ona została tam. My — tutaj.
Na początku dzwoniła codziennie. Naciskała. Płakała. Potem — rzadziej. Teraz — tylko od święta. Chyba zrozumiała, iż przegrała.
A my? W końcu zaczęliśmy żyć. Razem, bez trucizny w powietrzu. Przygotowujemy się, by zostać rodzicami. Spłacamy nasze maleńkie, ale WŁASNE mieszkanie. Śmiejemy się. Kłócimy, godzimy się, planujemy przyszłość. Bez strachu, iż w każdej chwili drzwi otworzy ona — z przekąsem, z pretensją, z chłodem.
Wspominam tamte dni w Katowicach jak zły sen. Czasem myślę o nowej synowej Janiny Stanisławowej — Krzysztof ma wszak starszego brata. Teraz cała jej uwaga skierowana jest tam. A mi pozostaje tylko cicho współczuć. Albo w ciszy cieszyć się, iż uciekłam. I ocaliłam naszą rodzinę.