Zawsze uważałam, iż więzi rodzinne są piękne. Zwłaszcza gdy w rodzinie panuje zgoda, wzajemne zrozumienie i gotowość do pomocy. Ale to działa tylko do momentu, gdy jedna ze stron nie zamieni życzliwości w obowiązek, a wsparcia — w darmową usługę.
Z moim mężem Krzysztofem tworzymy solidną, stabilną rodzinę. Jesteśmy razem od dziesięciu lat, wychowaliśmy dwójkę wspaniałych dzieci — Jacka i Olę. Dopiero niedawno spłaciliśmy kredyt za trzypokojowe mieszkanie w Poznaniu, a choćby dostaliśmy od dewelopera zniżkę za przedterminową spłatę. Życie wreszcie zdawało się wchodzić w spokojny, uporządkowany rytm. Aż do dnia, gdy w naszym domu pojawiły się dwa małe tornado — bratankowie mojego męża.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Jego młodsza siostra Kasia to kobieta niełatwego charakteru. Za sobą ma trzy nieudane małżeństwa, dwóch synów z różnych związków i nieustanne poszukiwanie „prawdziwej miłości”. Po kolejnym rozwodzie najwyraźniej uznała, iż szczęście to mężczyzna, a dzieci… no cóż, dzieci mogą poczekać. Wcześniej zostawiała je u naszej teściowej, ale babcia już w podeszłym wieku, nie daje rady z dwoma rozbrykanymi chłopakami. Więc wzrok Kasi padł na nas.
— Ania, no co ty, tylko na sobotę! Ja z Tomkiem (wówczas jej nowy partner) idziemy do restauracji, obchodzimy rocznicę. Wieczorem zabiorę, słowo!
Wtedy się nie sprzeciwiłam. Chłopcy dogadują się z naszymi dziećmi, bawią się, śmieją, niby nic złego. No pobędą wieczór — nie tragedia. Tyle iż „wieczór” gwałtownie zamienił się w „do niedzieli”, potem w „zostawię w piątek, przyjadę w poniedziałek”, a ostatnią kroplą były dwa tygodnie, gdy Kasia poleciała z nowym narzeczonym do Turcji, łapiąc „last minute”. Oczywiście, bez dzieci.
— No co ty, Ania, pomyśl, dwa tygodnie! No nakarmić, no wrzucić parę koszulek do prania, jaka różnica? Przecież są u ciebie jak u siebie!
Nie, Kasia. Nie jak u siebie. Ja mam własne dzieci, które kocham, wychowuję, wkładam w nie serce i siłę. A ty przywozisz swoje jak walizki do przechowalni i uważasz, iż to w porządku, bo „jesteśmy rodziną”.
Tak, w mieszkaniu jest dość miejsca. Ale fizycznie — jest nas sześcioro. I to nie zwykła szóstka. To czworo dzieci, każde z własnymi zachciankami, kaprysami, potrzebami. Robią hałas, kłócą się, brudzą wszystko, co się da. Zorganizować pół godziny ciszy — to niemal wyczyn. A do tego muszę gotować, prać, sprawdzać lekcje, robić zakupy i jakoś nie zwariować.
Krzysztof widział, jak się męczę. Próbowałam trzymać fason, uśmiechać się, nie wybuchać. Ale pewnego wieczoru po prostu usiadłam w kuchni i cicho zapłakałam ze zmęczenia. Mąż przyszedł, przytulił. Porozmawialiśmy. Spokojnie, bez krzyków. Powiedziałam, iż już nie daję rady. Że nie zamierzam być drugą matką dla jego bratanków. Że nie chcę, by nasz dom stał się przystankiem dla miłosnych eskapad jego siostry.
— Niech przyjeżdża w odwiedziny. Z dziećmi — proszę bardzo. Niech się pobawią. Ale mieszkają u nas tygodniami — koniec. Ja nie jestem niańką, a ty nie jesteś pogotowiem rodzinnym. My też mamy swoje życie, zmęczenie, granice.
Zgodził się. Powiedział, iż wszystko rozumie. I obiecał porozmawiać z Kasią.
Teraz czekam. Z niepokojem, ale i nadzieją. Bo jestem pewna, iż jego siostra nie ucieszy się na tę wiadomość. Przyzwyczaiła się, iż wszystko się jej należy. Że wszyscy powinni jej pomagać. Że dzieci to wspólna odpowiedzialność, dopóki ona układa swoje życie uczuciowe.
Ale dość. Wychowywać to znaczy być obecnym, a nie zrzucać obowiązki na innych. Nie mówię, iż cudze dzieci to obojętność. Ale gdy latami ktoś inny zajmuje się twoimi dziećmi — to już nie pomoc, to wygodnictwo.
Jestem zmęczona. Chcę odzyskać nasz dom. Naszą rodzinę. Nasze weekendy bez „tymczasowych lokatorów”. Mam nadzieję, iż Krzysztof dotrzyma słowa. I iż Kasia w końcu zrozumie: skoro urodziła — niech sama wychowuje. A nie liczy, iż zawsze znajdzie się ktoś, kto jej pomoże. Zwłaszcza gdy sama ciągle odwraca się od rodziny.
**Życie uczy, iż dobroć ma swoje granice — inaczej staje się wykorzystywaniem.**