Tylko tu zjem porządnie, nie twoją breję!” — syknął mężczyzna przy stole. Ale moja odpowiedź na jego talerzu sprawiła, iż zbladł.

newsempire24.com 18 godzin temu

— Tu chociaż zjem porządnie, a nie twoje paskudztwo! — syknął mężczyzna przy szwedzkim stole. Ale moja odpowiedź na jego talerzu sprawiła, iż zbladł jak ściana.

Ci, którzy długo są w małżeństwie, wiedzą: mężczyźni dzielą się na dwa typy. Jedni jedzą wszystko, co przygotujesz, i jeszcze dziękują. A drudzy — tacy jak mój Bogusław. Dla niego każde moje danie to pretekst do krytyki.

Przez wszystkie trzydzieści lat naszego wspólnego życia słyszałam tylko jedno: „Znów przesoliłaś zupę”, „Ziemniaki niedogotowane”, „A u mojej mamy kotlety były pulchne, nie takie jak twoje podeszwy”. Prawdziwy skarb, nie charakter!

Szczerze mówiąc, zaczęłam już myśleć, iż mam dwie lewe ręce. Starałam się, dziewczyny, jak oszalała! Kupowałam książki kulinarne, oglądałam programy o gotowaniu.

Przyrządzałam mu żur w chlebie, pieczoną kaczkę z jabłkami na Wigilię, bigos gotowany godzinami. A w odpowiedzi — wiecznie kwaśna mina i ciągłe porównania do jego nieżyjącej matki.

W ostatnich latach doszedł jeszcze jeden problem. Z powodu nadwagi Bogusław zaczął mieć poważne kłopoty ze zdrowiem: skoki ciśnienia, cholesterol w górę.

Lekarz, starszy i surowy, powiedział mu wprost: „Panie Bogusławie, jeszcze jeden taki atak, i może pan nie wstać. Nic smażonego, nic tłustego, nic słonego. Dieta — inaczej się nie da”. A kto, jak myślicie, pilnował tej diety? Oczywiście — ja.

Gotowałam mu wszystko na parze, duszone bez tłuszczu, solone dopiero na talerzu. A w zamian słuchałam marudzenia, iż go morzę głodem i karmię „trawą”. Trzeba mieć anielską cierpliwość!

Kiedy wybraliśmy się na wakacje do hotelu z systemem „all inclusive”, westchnęłam z ulgą. Myślałam, iż wreszcie odpocznę — i od kuchenki, i od krytyki. Niech je, co chce, przekona się, iż restauracyjne jedzenie nie zawsze jest lepsze od domowego. Jakże się myliłam…

Od pierwszego dnia wakacje zamieniły się w gastronomiczne piekło. Na widok szwedzkiego stołu Bogusław stracił głowę. Krążył między półmiskami jak sęp.

Jego talerz za każdym razem wyglądał jak dzieło sztuki — na dole tłusty schabowy, na nim żeberka, obok sałatki z majonezem, a na wierzchu — kawałek pizzy.

Ostrożnie przypominałam:
— Bogusiu, lekarz przecież mówił… ciśnienie… pamiętasz, jak źle się czułeś w zeszłym miesiącu?
A on tylko machał ręką:
— Nie marudź, kobieto! Jestem na wakacjach! Zapłaciłem pieniądze — jem, co chcę! Od twoich dietetycznych pomyj chociaż tu odpocznę!

I tak siedzi naprzeciwko, chrupie tak, iż cała sala słyszy, pałaszuje wszystko, a ja cicho skubię liść sałaty, czując się jak opiekunka przy żywym trupie. I śmieszno, i smutno.

Tak mijały dni. On jadł, ja milczałam. On chwalił kucharzy, ja milczałam. Opowiadał synowi przez telefon, jak „odrewanża się za wszystkie lata”, a ja tylko zaciskałam zęby. Ale pewnego wieczora cierpliwość mi pękła.

Jedliśmy kolację. Ja wzięłam trochę warzyw i kawałek piersi z kurczaka. A Boguś, jak zwykle, przyniósł górę jedzenia, od której sam widok przyprawiał mnie o mdłości.

Rozkoszując się tłustą karkówką, przewrócił oczami z zachwytu i, nie przeżuwając, rzucił:
— To się nazywa jedzenie! Soczyste, aromatyczne, prawdziwe! W końcu zjem porządnie, a nie twoją mdłą breję!

Dziewczyny, mało nie upuściłam widelca. Trzydzieści lat przy garach, troska, diety — a w zamian „breja”!

Cała uraza przez te lata wypłynęła jak fala. Ledwo mogłam oddychać… „Ach tak? — pomyślałam. — Chcesz „porządnego” jedzenia? To masz! Takiego, iż zapamiętasz do końca życia!”

Następnego wieczora szłam na kolację z uśmiechem, jak myśliwy na polowanie. Bogusław, niczego nie podejrzewając, już wybierał dania przy stole. Podeszłam do niego i słodko powiedziałam:
— Bogusiu, usiądź, odpocznij. Dziś ja się o ciebie zatroszczę. Bo jesteś moim ukochanym mężem, trzeba cię rozpieszczać.

Spojrzał zdziwiony, ale posłusznie poszedł do stolika. A ja wzięłam największy talerz. Zaczęło się przedstawienie.

Położyłam na nim trzy najtłustsze, przypieczone do chrupkości żeberka. Dorzuciłam górę frytek, sałatki z majonezem, ostrą marchewkę, skrzydełka i zapiekane kiełbaski. A na wierzch — hojnie polałam wszystko keczupem, sosem serowym i musztardą.

Kucharz patrzył na mnie jak na wariatkę. Pewnie myślał, iż karmię całą drużynę.

A ja, niczym Matka Teresa, uroczyście zaniosłam to „tłuste cudo” do naszego stolika i postawiłam przed Bogusiem.
— Jedz, kochanie, nie wstydź się! Wszystko najlepsze — dla ciebie. Chciałeś porządnego jedzenia? Proszę bardzo! Smacznego, mój drogi!

Powiedziałam to głośno, żeby wszyscy słyszeli. Ludzie się odwrócili. Ktoś się zaśmiał, kobieta obok skinęła współczująco. Boguś zmieniał się w oczach: najpierw zbladł, potem poczerwieniał. W moich oczach zobaczył nie troskę, ale lód. I zrozumiał — to nie czułość, to wyrok.

— Ty… co ty robisz? — wyszeptał.

— Co takiego, kochanie? Nie smakuje? — odpowiedziałam słodko. — To przecież „porządne jedzenie”, sam mówiłeś. Jedz, starałam się.

Siedział jak rażony piorunem. Nie zrobi awantury — przecież publicznie się o niego „troszczę”. Zjeść — to samobójstwo. Wpadł w pułapkę.

Przez pięć minut milczał, a potem cicho odsunął talerz. Resztę wakacji jadł tylko pierś z kurczaka i warzywa. I patrzył na mnie z przerażeniem.

Drogie, co sądzicie o tej historii? Dajcie lajka, jeżeli was poruszyła, i koniecznie napiszcie w komentarzach — macie podobne doświadczenia?

Idź do oryginalnego materiału