Tamten upalny lipcowy dzień zaczynał się jak zwykle – Helena Stanisławowa od rana myła okna, trzepała poduchy i przypominała córce, iż najwyższy czas odwiedzić wieś, bo czosnek już dojrzał. Kinga próbowała się tłumaczyć: praca, obowiązki, dzieci, ale matka była uparta jak zawsze.
– Lato się skończy, a wy dalej będziecie gnić w mieście! – oburzyła się przez telefon. – Jagody przejdą, ziemniaki zzielenieją, a wy tylko w tych swoich telefonach!
W końcu ustalili, iż przyjadą w weekend, pomogą w ogrodzie i, jak zwykle, posiedzą wieczorem, odpoczną.
Krzysztof nie pałał entuzjazmem na myśl o wyjeździe. Ostatnia wizyta skończyła się niemiłym incydentem, którego – jak się okazało – wciąż nie zapomniał. Wtedy po prostu poprosił o trochę kiełbasy do pilawu, a teściowa, dosłownie, nie dała. Tak ostro, iż mało się nie zakrztusił z zaskoczenia.
W sobotę wyruszyli wczesnym rankiem. Pracowali sprawnie: wyrwali czosnek, posegregowali, ułożyli. Wydawało się, iż teraz czeka ich odpoczynek, kolacja, miły wieczór. Krzysztof wziął prysznic, wszedł do kuchni. Kinga z matką nakrywały do stołu. Aromat pilawu kręcił w głowie. Mężczyzna, żeby nie czekać, otworzył lodówkę, wyjął kawałek kiełbasy, chciał zrobić sobie kanapkę – i wtedy…
– Ani mi się waż! – jak strzał, rozległ się głos Heleny Stanisławowej.
Kiełbasa momentalnie wróciła do lodówki. Krzysztof zastygł jak posąg. Nic nie rozumiał.
– O co tu chodzi, mamo? – zdezorientowana zapytała Kinga.
– Kiełbasa tylko na śniadanie, z chlebem! A teraz będzie pilaw. I nie psuj sobie apetytu! – ostro ucinała teściowa.
Krzysztof usiadł do stołu, spróbował pilawu, ale mięsa w nim nie było. Poprosił choć o parę plasterków kiełbasy. I znów – odmowa.
– Czego się tak czepiacie tej kiełbasy? – oburzała się Helena Stanisławowa. – Przecież już połowę zjedliście! Wiecie, ile teraz kosztuje? Kupiłam ją na cały tydzień!
Krzysztof odsunął talerz. Apetyt zupełnie mu przeszedł. Wstał, wyszedł na dwór. Kinga poszła za nim później. Mąż leżał na kanapie, wpatrując się w sufit.
– Jedźmy do domu. Nie zniosę tego dłużej. Każdy mój ruch jest śledzony, jakbym ją okradał. Boję się choćby masła na chleb nałożyć – pewnie mi go zabierze.
– Tu choćby sklepu nie ma – powiedziała ze skruchą Kinga. – Tyniecka przyjeżdża tylko raz w tygodniu.
– Trzeba było przywieźć jedzenie, a nie tylko wiśnie i morele! – prychnął Krzysztof. – Jutro wracam. Po was przyjadę później. Bo bez mięsa długo tu nie wytrzymam.
– Pojedziemy razem – stanowczo oświadczyła Kinga.
Nazajutrz tak zrobili. Kinga skłamała matce, iż Krzysztofa wezwano do pracy. Teściowa żegnała ich niezadowolonym spojrzeniem.
Minął prawie rok. Do Heleny Stanisławowej nie jechali. Ale ona do nich – jak najbardziej. I co dziwne – za każdym razem otwierała ich lodówkę, jakby to była jej własna. Brała, co chciała, bez pytania. choćby Krzysztof się śmiał:
– Patrz, kiełbasa! Widocznie tu już wolno…
Ale wiosną znowu zaczęły się telefony:
– No to kiedy przyjeżdżacie? Ogród nie będzie czekał.
Krzysztof początkowo się wymigiwał. Ale Kinga wpadła na sprytny pomysł:
– Zabierzemy jedzenie ze sobą. Żeby mama potem nie liczyła, kto ile zjadł.
Krzysztof zgodził się – pod warunkiem, iż po drodze wstąpią do supermarketu. I oto znów stali na progu domu w wiosce. Z torbami pełnymi zakupów.
– Co to ma być? Znowu morele? – skrzywiła się teściowa, ale zaglądając do siatek, zobaczyła ser, mięso, kiełbasę. I zamilkła.
– Żebyś nie musiała liczyć, ile gramów zjadłem – uśmiechnął się Krzysztof.
Helena Stanisławowa prychnęła, ale nic nie powiedziała. Później, w kuchni, gdy nikt nie słyszał, szepnęła do córki:
– Szkoda, iż nie przywozicie zawsze tyle jedzenia. I dla mnie lżej, i wam spokojniej.
Kinga tylko skinęła głową. Było jej jednocześnie smutno i śmieszno. Ale najważniejsze, iż Krzysztof znów był gotowy przyjeżdżać. Choćby z torbami pełnymi zakupów. Za to bez awantur i wyrzutów. A to – jak pokazało życie – też swego rodzaju rodzinne szczęście.