Nie było tu nikogo normalnego
Bożena wyskoczyła z łódki, w której pachniało żywicą i leśnym błotem, i od razu pojęła – nie wróci już do przeszłości. Powietrze było inne: wilgotne, nasycone aromatem sosny, mchu, ryby i czegoś jeszcze – jakby same życie przesiąkło tęsknotą.
– Witaj, – rzekł przewodnik w kamizelce rybackiej, młody człowiek w kamizelce. – To baza „Żywe Wody”. Rozstaw namiot, gdzie chcesz. Toaletę znajdziesz tam. jeżeli chcesz pracować, jutro o ósmej przy brzegu. Sprzątamy teren z odpadów.
Bożena skinęła głową. Słowo „pracować” nie przerażało. Straszne było milczenie. Po raz pierwszy od wielu miesięcy nikt nie zadawał pytań. Nikt nie pytał: „Jak się masz?”, „Udało się?”, „Znowu będziesz nauczać?”. Nikt nie patrzył z litością ani niepokojem.
Rozstawiła namiot na wzgórzu, przy samym brzegu. Usiadła na pniu, zdjęła buty, zanurzyła stopy w lodowatej rzece. I po raz pierwszy od dawna nie zapłakała.
Minęły dwa tygodnie. Bożena nosiła wiadra, wykopywała rowy, myła garnki. Ręce były podszarpane, plecy bolały od ciężkiego sprzętu, ale w głowie panowała cisza. Ludzie w bazie byli różni: studenci, biolodzy, byli programiści, artyści, wolontariusze z każdego zakątka Polski. Wszyscy – trochę dziwacy. Wszyscy – trochę zagubieni.
– Kim byłaś? – zapytała pewnego wieczoru Zofia Kowalska, dziewczyna z rudymi dredami i głosem jakby z kurnika.
– Nauczycielką. Historii sztuki. Uniwersytet w Toruniu.
– Dlaczego odszedłaś?
– Syn zmarł. Rok temu. Utopił się. Nie mogłam już dłużej. Słów po prostu nie zostało.
Zofia nie otworzyła ust, nie machnęła ręką. Tylko skinęła:
– Rozumiem. Mój ojciec umarł na raka w grudniu. Wyjechałam tutaj. Inaczej zwariowałabym.
– Tu nie zwariuje się?
– Tu można zwariować. To nie straszy.
Bożena po raz pierwszy uśmiechnęła się.
Zaczęła rysować, na papierze zrobionym z dawnych worków jutowego. Szkice rzeki, ptaków, ludzi przy ognisku. Czasem – własny syn. Teraz w kamizelce rybackiej i z wiosłem, uśmiechnięty.
Pewnego dnia ktoś powiesił jej rysunki na sznurze przy stołówce. Wieczorem wszyscy przynieśli własne – zdjęcia, wiersze, wyroby z kory.
– Ogłaszam Dzień Samowyrazu, – zakrzyknął radośnie Andrzej Kowalczyk, wysokiego, wiecznie nieporządnie owłosionego koordynatora. – Pokażcie, kim byliście, kim się staliście, kim chcecie być!
– A ty? – zapytała Bożena.
– Byłem marketerem. Teraz – człowiekiem z toporem. I wiesz co? To mi się podoba.
Oboje wybuchnęli śmiechem i przestali wstydzić się swoich blizn.
Trzeci miesiąc przyniósł nieszczęście. Nie z lasu – z miasta. Na łódce przybyły matka i siostra Bożeny. Jak widma w jaskrawych kurtkach, z ogromnymi torbami i twarzami pełnymi zarzutów.
– Bożeno! Zwariowałaś?! – krzyczała matka przy jej namiocie. – Gdzie jesteś? Tu ludzie dzicy! Jak wyglądasz! Boże, czy to w ogóle legalne?
Siostra – Weronika – rozglądała się, jakby szukała, gdzie się pożalić.
– Martwiliśmy się o ciebie! Nie odbierasz telefonu, nie odpisujesz, zniknęłaś jak nastolatka. A przy okazji masz prawie czterdzieści! Jesteś nauczycielką!
Bożena milczała. Ludzie przy ognisku zamarli. Zofia podeszła od tyłu, delikatnie dotknęła jej ramienia:
– Musisz?
– Nie. Poradzę sobie sama.
– Jesteśmy w szoku, – kontynuowała matka. – My i Weronika myślełyśmy, iż jesteś w depresji. Chcemy cię zabrać do domu. Rozmawialiśmy z terapeutą, mówi, iż potrzeb