Trzydzieści siedem i jeden dzień: gdy dojrzewa nie dziecko, a matka

newsempire24.com 5 dni temu

Trzydzieści siedem i jeden dzień: kiedy dorasta nie dziecko, a matka

Obudziłam się przed budzikiem. Za oknem – szara, ciężka cisza, jakby ktoś nakrył miasto mokrą szmatą. Powietrze było nieruchome, zimne, choćby w mieszkaniu miałam wrażenie, iż ściany wstrzymują oddech. Ja też nie oddychałam. Po prostu leżałam i czułam – coś się stało. Coś już się zmieniło, tylko nie wiedziałam jeszcze co.

Niemal automatycznie sięgnęłam po telefon. 6:04. Jedno powiadomienie. Kinga. Otworzyłam.
„Dzień dobry, mamo. Wyjechałam z Kubą do Krakowa. Proszę, nie szukaj mnie. Zadzwonię.”

I tyle. Żadnego „kocham”, żadnego „przepraszam”, żadnej buźki. Jak paragon z bankomatu. Jak pokwitowanie, iż wypisano całe saldo – saldo mojego macierzyństwa.

Przeczytałam to dziesięć razy. Nie dlatego, iż nie zrozumiałam. Ale dlatego, iż próbowałam to przeżyć – jakby każde przeczytanie mogło cofnąć czas. Serce ściskało się, jakby ktoś powoli zgniatał je od środka – palcami owiniętymi w lodowatą szmatkę.

Kinga. Siedemnaście lat. Ostatnia klasa liceum. Dziewczyna, która czytała Szymborską, piekła serniki, nie znosiła cukinii i zawsze nosiła na nadgarstku czarną gumkę do włosów. Potrafiła śmiać się oczami. A cisza wokół niej była ciepła, nie przytłaczająca. To wszystko było. A teraz – nie ma.

Poszłam do kuchni. Stałam przy stole boso, w starym szlafroku, z telefonem w ręce. Nie włączyłam czajnika. Usiadłam. Potem wstałam. Potem znowu usiadłam. I to wszystko – bez myśli, jakby ciało poruszało się z bezwładu. Zadzwonić? Do kogo? Jego numeru nie miałam zapisanego. Tylko w rozmowach: „Kuba z biologii”. Na Facebooku – pusta strona i awatar z lisem. To właśnie ten lis wydawał mi się najstraszniejszy.

Poszłam do jej pokoju. Kołdra zrzucona, na biurku kartka:
„Mamo, nie jestem zła. Po prostu nie mogę już być grzeczną dziewczynką. Kocham cię. Ale na swój sposób.”

To „na swój sposób”… Jak strzał. W punkt, który się nie zagoi.

Wychowujemy dzieci, jak umiemy. Chronimy – przed katarem, przed złym towarzystwem, przed złamanymi sercami. Gotujemy rosół, sprawdzamy zadania, kupujemy zimowe kurtki o rozmiar za duże. Nie zauważamy, kiedy „żeby się nie przeziębiła” zmienia się w „byleby żyła”. Żeby wróciła. Jakakolwiek.

Pojechałam do pracy. Księgowość. W autobusie patrzyłam przez okno, ale nie widziałam ulic. W biurze – u Agnieszki urodziny. Trzydzieści siedem lat. Mnie wczoraj – tyle samo. Tylko bez balonów, bez życzeń, bez tortu. Tylko butelka taniego wina i książka, której nie dokończyłam.

Wieczorem – do domu. Nie włączyłam światła. Usiadłam na parapecie z podkulonymi nogami, otuliłam się kocem i patrzyłam na okna sąsiednich bloków. U kogoś migał telewizor. U kogoś brzękła łyżka w filiżance. U kogoś życie. U mnie – głuche milczenie.

Następnego wieczora – telefon.
— Mamo…
— Gdzie jesteś?
— Pisałam. Jesteśmy w Krakowie. U babci Kuby. Wszystko w porządku. Nie jestem na ulicy, nie martw się.
— Wróć. Proszę.
— Nie mogę. Jeszcze.
— Nie wiem, co mam robić…

Cisza. A potem:
— Mamo, a ty jesteś w ogóle szczęśliwa?

To pytanie uderzyło w brzuch. Najpierw nie wiedziałam, co powiedzieć. Potem szczerze szepnęłam:
— Nie wiem. A ty?
— Chcę spróbować. Chcę zrozumieć, kim jestem, kiedy nie muszę być idealna.

I cisza. Potem – krótkie sygnały.

Nie spałam całą noc. Siedziałam w kuchni, przeglądałam nasze wiadomości, zdjęcia. Gdzieś między marcem a czerwcem coś się urwało. A ja choćby nie zauważyłam. Raporty, zwolnienia, sesja, remont, kanapa na raty. Wszystko „dla niej”. Wszystko – obok.

Po tygodniu wróciła. Nie z błaganiem. Nie z płaczem. Po prostu weszła, zdjęła kurtkę, postawiła plecak w kącie i zapytała:
— Mogę tu na razie zostać?

Skinęłam głową. Podeszłam. Przytuliłam. I po razPoczułam wtedy, iż nasze drogi już nigdy nie będą szły razem, ale przynajmniej wiemy, dokąd zmierzamy.

Idź do oryginalnego materiału