Trzy listy bez adresu zwrotnego
Było cicho, ani wiatru, ani szelestu liści, ani śpiewu ptaków. Jakby sama natura tu zamarła w wiecznym spokoju. Ludzie również stali w milczeniu wokół otwartej trumny i świeżo wykopanego grobu. Kinga trzymała ojca pod rękę. Stał zgarbiony, zagubiony, wpatrując się w mamę.
Nieopodal stali przyjaciele rodziców: Halina i jej mąż Wiesiek. Kinga znała ich od dziecka, zwracała się do nich po imieniu. Halina co chwilę podnosiła chusteczkę do oczu, a Wiesiek patrzył gdzieś daleko ponad trumną. Naprzeciw Kingi i ojca stali trzej koledzy z pracy mamy, z zaczerwienionymi nosami i opuchniętymi od płaczu oczami. Jeszcze kilku innych ludzi, których Kinga nigdy nie widziała. Skoro przyszli, znaczy znali mamę.
Nikt już nie podchodził, nie żegnał się, nie składał kondolencji. Wszyscy już pożegnali się w kaplicy. Po prostu stali i czekali na koniec ceremonii.
Kinga dostrzegła dwóch grabarzy. Jeden, pewnie starszy, jakby tylko na to czekał, spytał wzrokiem: „Czas?”. Kinga ledwo zauważalnie skinęła głową. Czas. Ruszyli, wzięli wieko oparte o drzewo i podeszli do trumny.
— Wszyscy się pożegnali? Zamykamy — powiedział starszy.
Wtem rozległ się cichy, ale stanowczy głos:
— Zaczekajcie!
Wszyscy jednocześnie odwrócili głowy w stronę mówiącego. Wysoki, barczysty mężczyzna w długim czarnym płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem podszedł do trumny. Grabarze zatrzymali się z wiekiem. Mężczyzna położył dwie białe róże i przykrył dłonią złożone na piersi ręce mamy, jakby chciał je ogrzać. Stał tak kilka minut, a reszta patrzyła na niego, zastanawiając się, kim jest. Jeden z grabarzy zakaszlał, przynaglając go. Nieznajomy odsunął rękę i odszedł na bok. Wreszcie zamknięto trumnę, przykręcono wieko i opuszczono ją do grobu. Kinga pierwsza rzuciła garść ziemi.
Gdy grabarze zasypywali grób, Kinga szukała wzrokiem mężczyzny w kapeluszu, ale zniknął. Kiedy na świeżym kopcu ustawiono krzyż z tabliczką i wieńce, ludzie zaczęli wychodzić z cmentarza. Kinga z ojcem zostali jeszcze na chwilę sami.
— Tato, chodźmy — powiedziała Kinga, a ojciec dał się wyprowadzić.
W drodze wciąż myślała, kim mógł być ten człowiek. Przyszedł niepostrzeżenie i tak samo zniknął. Nieznajomy stał ze spuszczoną głową, twarz zasłaniał mu kapelusz. Kinga zauważyła tylko gładko ogoloną brodę i okulary, choć nie była pewna co do tych ostatnich.
Stypę zorganizowano w kawiarni niedaleko domu. Kinga nie mogła przełknąć kęsa. Była niewyobrażalnie zmęczona i marzyła tylko, żeby to się wreszcie skończyło. W końcu goście zaczęli się rozchodzić. Oni z ojcem wyszli ostatni. Kinga wciąż trzymała ojca pod rękę, w drugiej dłoni ściskała portret mamy w ramce, taki sam, jak ten na grobie.
— Jak się czujesz? — spytała ojca.
Ojciec tylko skinął głową.
— Tato, a kto był ten mężczyzna, który podszedł do mamy na cmentarzu? — zapytała.
— Skąd mam wiedzieć.
W głosie ojca zabrzmiało irytacja. W milczeniu dotarli do domu. W mieszkaniu wciąż czuć było leki i chorobę, mimo iż Kinga zostawiła otwarte wszystkie okna.
Ojciec od razu położył się na kanapie, przymknął oczy. Kinga nakryła go kocem, usiadła obok.
Spojrzała na drzwi do pokoju, w którym leżała mama. „Wyszedł z cierpienia” — powtórzyła w myślach słowa, które słyszała od niemal każdego na pogrzebie. Wyszli wszyscy. Mama — z okrutnej, wyniszczającej choroby. Kinga — z ciągłego napięcia, lęku i oczekiwania na koniec. Ojciec — z bezradności wobec niemożności pomocy.
Łzy napłynęły do oczKinga zamknęła oczy, westchnęła głęboko i pomyślała, iż życie toczy się dalej, a tajemnice mamy pozostaną już na zawsze tylko ich wspólną historią.