Trzy rzeczy nad morzem
Alicja przyjechała do wynajętego domu nad Bałtykiem z jedną walizką. W środku były tylko trzy rzeczy: stary sweter ojca pachnący szarym mydłem i wspomnieniami, niewywołana klisza z dziewięcioma zdjęciami i naklejką “na później”, oraz list. Zapieczętowany. Nie jej charakter pisma. Gruba koperta z niebieskim paskiem na brzegu, jak obcy akcent w znajomym zdaniu.
Dom był skromny — skrzypiący, wyblakły, z niesfornym gankiem. Pachniał wilgotnym drewnem i ciszą, której nie przerywał choćby dźwięk radia. Wszystko tu było obce, ale w swoisty sposób szczere. Żadnych turystów, żadnego zgiełku — tylko luty, słone powietrze i długie przerwy. Dom zdawał się milczeć razem z nią — nie narzucał się, po prostu był. Jak człowiek bez rad, ale z otwartym ramieniem.
Po pogrzebie matki Alicja nie mogła zostać w rodzinnym mieszkaniu. Każdy przedmiot tam krzyczał — koc, garnek, włącznik światła, choćby poranne słońce. Wszystko przesiąknięte było jej głosem. Wszystko dzwoniło nieobecnością. I Alicja wyjechała — nie uciekając, ale znikając na chwilę, by nie zgubić się całkiem.
List leżał w starej szkatułce, którą matka wręczyła jej tuż przed końcem. “Otworzysz, kiedy będziesz gotowa” — powiedziała, patrząc prosto w oczy. Bez próśb, bez wyrzutów — tylko spojrzenie pełne znaczenia. Alicja nie była gotowa. Nie od razu. Ani następnego dnia, ani tydzień później. Po prostu trzymała kopertę blisko — brała do rąk, odkładała. Jakby ciężar papieru mógł podpowiedzieć, kiedy nadejdzie “teraz”.
Morze nie uspokajało. Biło w brzeg uparcie, niemal gniewnie. Szumiało jak pytanie bez odpowiedzi. Alicja wędrowała wzdłuż wody — płaszcz nasiąkał wilgocią, buty skrzypiały, sól osadzała się na skórze. Chciała stać się pusta — nie myśleć, nie czuć. Tylko iść. Aż serce ucichnie.
Trzeciego dnia wzięła do rąk stary aparat. Powoli, jakby po raz pierwszy. Ustawiała obiektyw, jakby uczyła się żyć od nowa. Zrobiła osiem zdjęć: kamienie, rozbite szkło, samotny but, swoje odbicie w witrynie — rozczochrane włosy, zmęczone oczy. Dziewiąta klatka pozostała pusta. Wycelowała w morze — i odeszła. Nie teraz.
Wieczorem wyprała sweter. Ten sam — szorstki, ciężki, znajomy. Gdy woda w czajniku zaczęła wrzeć, stała w kuchni, słuchając skrzypienia ścian i samotności rozlewającej się po pokoju. I nagle — postanowiła. Wyjęła list. Rozerwała brzeg. Papier pękł głośno, jak lód pod stopami.
“Alicjo. jeżeli to czytasz, znaczy, iż jednak się odważyłam. Zawsze mówiłaś, iż nie chcesz znać swojego ojca. Ale zostawiam ci wybór. W kopercie jest kontakt. Nie wiedział o tobie. Ale ty masz prawo. Wierzę: zrozumiesz, po co to teraz. choćby jeżeli nie pójdziesz dalej.
Z miłością. Mama.”
Telefon. Imię. Tylko jedna linijka. Ale w niej — cały inny świat, obcy i swój naraz. Świat, w którym są słowa, spojrzenia i kroki, których nigdy nie znała. Wszystko stało się możliwe. I wszystko — przerażające.
Alicja siedziała przy oknie do samej nocy. Herbata ostygła. Śnieg padał na piasek, jakby chciał uciszyć morze. Ale ono wciąż szumiało. Głośno. Uparcie. Jak wewnętrzny głos, który nie daje za wygraną.
Nie zadzwoniła. Nie dlatego, iż się bała. Tylko dlatego, iż nie była gotowa usłyszeć.
Ale rano zrobiła dziewiąte zdjęcie. Siebie. W swetrze. Z listem w dłoni. Światło było miękkie, jakby wszystko wokół rozumiało: to ważna chwila. Patrzyła w obiektyw — nie po to, by zapamiętać. Ale by odpuścić.
A potem wyszła nad morze. Już się nie chowając. Wiatr bił w twarz, wpełzał pod kołnierz. Ale szła. Zostawiając ślady. Ciężkie. Prawdziwe. Swoje.
Czasami trzy rzeczy — to wszystko, czego potrzeba, by zrozumieć: jesteś tu. Jesteś żywa. I możesz wybrać, co dalej.