«Trzy lata temu teściowa wyrzuciła nas z dzieckiem na ulicę. Teraz jest zła, iż nie chcę z nią rozmawiać»

polregion.pl 3 tygodni temu

**Dziennik, 15 października**

Mam trzydzieści lat, mieszkam w Warszawie, wychowuję syna i staram się budować normalne życie. Ale wciąż w środku noszę ból, który nie mija. Bo trzy lata temu kobieta, którą uważałam za rodzinę, bez wahania wyrzuciła nas z dzieckiem na ulicę. A teraz dziwi się, dlaczego z nią nie rozmawiam. Co więcej – jeszcze się obraża.

Poznaliśmy się z Dawidem na pierwszym roku studiów. To była prawdziwa miłość – żadnych imprez, żadnych gier, od razu było poważnie. Potem niespodziewanie zaszłam w ciążę. Mimo tabletek antykoncepcyjnych, test pokazał dwie kreski. Był strach, panika, łzy – ale choćby nie pomyślałam o aborcji. Dawid się nie wystraszył, nie uciekł – oświadczył się i wzięliśmy ślub.

Nie mieliśmy gdzie mieszkać. Moi rodzice są pod Lublinem, a ja od siedemnastu lat żyłam w akademiku. Dawid od szesnastu mieszkał sam – jego matka, Barbara Stanisławowa, po drugim małżeństwie wyprowadziła się do nowego męża do Gdańska, a dwupokojowe mieszkanie na Woli zostawiła synowi. Po ślubie „łaskawie” pozwoliła nam tam zamieszkać.

Na początku było spokojnie. Studiowaliśmy, dorabialiśmy, czekaliśmy na dziecko. Starałam się utrzymać porządek, gotowałam, sprzątałam, oszczędzałam każdy grosz. Ale wszystko się zmieniło, gdy Barbara zaczęła nas odwiedzać. Nie przychodziła – robiła rewizje. Otwierała szafy, sprawdzała podłogę pod łóżkiem, usiłowała znaleźć kurz na najwyższej półce. Ja, w ciąży, biegałam z szmatką, żeby tylko jej dogodzić. Ale ile bym się nie starała – zawsze było źle.

„Dlaczego ręcznik wisi krzywo?” „Okruszki na dywanie w kuchni!” „Nie jesteś żoną, tylko katastrofą!” – to były jej ulubione teksty.

Gdy urodził się nasz syn Jakub, sytuacja stała się nie do zniesienia. Ledwo miałam siłę spać i karmić dziecko, a teściowa żądała czystości jak w sali operacyjnej. Trzy razy w tygodniu szorowałam mieszkanie, ale i tak było za mało. Aż pewnego dnia oznajmiła:

– Za tydzień przyjeżdżam. jeżeli znajdę choć jeden pyłek – wynosicie się stąd!

Błagałam Dawida, żeby z nią porozmawiał. Próbował. Ale Barbara była nieugięta. Gdy przyjechała i zobaczyła na balkonie swoje stare pudła, których nie ruszyłam, bo nie były moje – wybuchła awantura.

– Pakuj się i wracaj do swoich rodziców! A Dawid niech wybiera: z tobą albo tutaj!

I Dawid nie zdradził. Wyjechał ze mną do Lublina. Zamieszkaliśmy u moich rodziców. Wstawał o szóstej, jechał na zajęcia, potem do pracy, wracał nocą. Ja próbowałam zarabiać przez internet – bezskutecznie. Pieniędzy brakowało, liczyliśmy każdy grosz, jedliśmy makaron z jajkiem. Tylko wsparcie moich rodziców i nasza miłość pozwoliły nam przetrwać.

Z czasem życie zaczęło się układać. Skończyliśmy studia, znaleźliśmy pracę, wynajęliśmy mieszkanie w Warszawie. Jakub podrósł, staliśmy się silną rodziną. Tylko uraza nie minęła.

Barbara cały czas żyje sama. Mieszkanie, z którego nas wyrzuciła, stoi puste. Od czasu do czasu dzwoni do Dawida, pyta o wnuka, prosi o zdjęcia. On rozmawia. Nie chowa urazy. A ja nie potrafię. Dla mnie to zdrada. Zniszczyła nasze życie w najsłabszym momencie. Porzuciła, gdy byliśmy bezbronni.

– To moje mieszkanie! Miałam do tego prawo! – mówi.

Może i prawo miała. Ale sumienie? Serce? Gdzie one były, gdy staliśmy na dworcu z dzieckiem i dwiema walizkami?

Nie jestem mściwa. Ale nie muszę wybaczać. I nie zamierzam wracać do jej życia.

**Dziś zrozumiałem jedno: krzywda, którą zadaje nam ktoś bliski, zostawia rany głębsze niż ta od obcego. Nie każdą ranę trzeba leczyć – czasem wystarczy zabezpieczyć, by się nie sączyła.**

Idź do oryginalnego materiału