Trzy dni bez telefonu
Walentyna Szymańska po raz czwarty tego ranka podeszła do telefonu, podniosła słuchawkę, posłuchała sygnału i odłożyła ją z powrotem. Aparat działał, więc problem nie leżał w sprzęcie. Spojrzała na zegarek – wpół do dziesiątej. Zwykle Krzysiek dzwonił o ósmej rano, zaraz po przyjściu do pracy, ale dziś milczał już trzeci dzień z rzędu.
– Może zachorował? – mruknęła, ścierając kurz z półki pod telefon. – Albo wysłali go w delegację w ostatniej chwili?
Ale syn zawsze uprzedzał o wyjazdach – to było ich niewypowiedziane porozumienie. Nalała sobie herbaty, ale wydała się gorzka, chociaż wsypała tyle cukru co zwykle. Usiadła przy oknie i obserwowała podwórko. Sąsiadka Henryka Kowalska rozwieszała pranie, nucąc wesoło jakąś piosenkę. Jej dzieci dzwoniły codziennie, a wnuki odwiedzały w weekendy. A Krzysiek…
Telefon zadzwonił nagle, przenikliwie. Walentyna rzuciła się do niego, prawie przewracając krzesło.
– Halo! Krzysiek?
– Przepraszam, pomyłka – odezwał się obcy kobiecy głos.
– Ach, przepraszam…
Powoli odłożyła słuchawkę. Serce waliło jej w gardle. No proszę, aż tak się nakręciła przez jeden telefon. Wróciła do okna, ale nie potrafiła już skupić się na tym, co działo się na podwórku. Myśli plątały się, jedna gorsza od drugiej.
Krzysiek pracował jako kierowca w firmie transportowej, jeździł po województwie, czasem dalej. A jeżeli zdarzył się wypadek? W wiadomościach ciągle mówią o kolizjach na drogach. Walentyna zerwała się, zaczęła chodzić po pokoju tam i z powrotem. Dłonie drżały, gdy ponownie wzięła słuchawkę i wybrała numer syna.
– Abonent tymczasowo niedostępny – odpowiedział automat.
– Boże, co się stało? – wyszeptała.
Przypomniała sobie kłótnię sprzed tygodnia. Głupstwo, błahostka. Krzysiek przyszedł w odwiedziny, a ona zaczęła wypytywać o jego życie osobiste – kiedy się wreszcie ożeni, dlaczego zwleka. Syn spochmurniał, odpowiedział, iż jeszcze nie czas, trzeba najpierw stanąć na nogi. A ona nie odpuszczała, nalegała, iż trzydzieści pięć lat to już pora założyć rodzinę.
– Mamo, daj spokój, proszę – powiedział wtedy zmęczony Krzysiek. – I tak mam wystarczająco problemów.
– Jakie problemy? W pracy wszystko gra, mieszkanie jest, samochód… Czego ci brakuje?
– Zrozumienia – burknął i wyszedł wcześniej niż zwykle.
Walentyna wtedy się obraziła, cały wieczór chodziła naburmuszona. Teraz żałowała każdego słowa. Może Krzysiek też się obraził i specjalnie nie dzwoni? Chociaż nie, syn nie był pamiętliwy, to wiedziała na pewno.
Do południa niepokój stał się nie do zniesienia. Walentyna ubrała się i poszła do Henryki Kowalskiej, która mieszkała w sąsiedniej klatce. Sąsiadka przyjęła ją z zaskoczeniem.
– Walu! Co się stało? Wyglądasz jak…
– Heniu, mogę do ciebie? Zupełnie się zamartwiłam.
– Oczywiście, wchodź. Herbaty chcesz?
Usiadły w kuchni. Walentyna opowiedziała o swoich obawach, a Henryka słuchała, czasem tylko kręcąc głową.
– Słuchaj, a nie byłaś u niego w domu? – zapytała w końcu.
– Jak mam iść? Nie mam przecież kluczy. I jakoś nie wypada bez zaproszenia…
– No i co? Jesteś matką! Idź, zapukaj. Może siedzi chory, ma gorączkę, dlatego nie dzwoni.
– A jeżeli go nie ma?
– To zapytasz sąsiadów. Ludzie rozumieją, wiedzą, czym jest matczyna troska.
Walentyna zamyśliła się. Pomysł wydawał się rozsądny, choć jednocześnie przerażający. A jeżeli Krzysiek nie jest sam? Może ma kogoś, tylko nie mówi? Wtedy wyjdzie na natrętną.
– Heniu, a może lepiej poczekać? Może jutro zadzwoni?
– Walu, sama mówisz – trzy dni ciszy. To nie w jego stylu. Lepiej się upewnić, niż się zamartwiać.
Wieczorem Walentyna wciąż nie odważyła się iść do syna. Położyła się spać, ale sen nie przychodził. Przewracała się do rana, nasłuchując każdego dźwięku. Może telefon zadzwoni? Ale aparat milczał.
Czwartego ranka nie mogła już wytrzymać. Spakowała się i pojechała pod znany na pamięć adres. Krzysiek mieszkał w nowej dzielnicy, w dziewięciopiętrowcu. Walentyna wjechała windą na piąte piętro, stanęła przed znajomymi drzwiami i zbierała odwagę.
Nacisnęła dzwonek. Cisza. Poczekała, nacisnęła ponownie. Za drzwiami coś zaszurało, rozległy się kroki.
– Kto tam? – odezwał się głos syna, ochrypły, zmęczony.
– Krzysiu, to ja, mama.
Długa pauza. Potem zgrzytnęły zamki, drzwi uchyliły się. Krzysiek stał w podartych kapciach i pomiętej koszulce, nieogolony, z zapadniętymi oczami.
– Mamo? Co się stało?
– Krysiu! – Walentyna postąpiła krok do przodu, chciała go przytulić, ale on się cofnął.
– Wejdź – mruknął i odwrócił się do pokoju.
Mieszkanie było w nieładzie. Na stole stały brudne talerze, puste puszki po piwie, popielnica pełna niedopałków. Krzysiek nie palił, ale widocznie byli goście. Na kanapie leżały zmięte prześcieradło.
– Synku, co z tobą? Martwię się, trzy dni bez telefonu…
Krzysiek ciężko opadł na fotel, przetarł twarz dłonią.
– Mamo, to nie jest dobry moment.
– Jak to nie moment? Jesteś chory? Masz gorączkę? – Walentyna sięgnęła, by dotknąć jego czoła, ale Krzysiek odsunął rękę.
– Nie jestem chory. Po prostu… – urwał, wpatrując się w okno.
– Co “po prostu”? Krzysiek, przerażasz mnie!
Syn milczał długo, wreszcie odezwał się, nie patrząc na matkę:
– Zwolnili mnie z pracy.
– Jak to? Za co?
– Rozbiłem auto. Moja wina. Teraz jeszcze muszę pokryć szkodę.
Walentyna usiadła na brzegu kanapy. Teraz wiele stało się jasne – milczenie, bałagan, ten zagubiony wyraz twarzy syna.
– Krysiu, czemu od razu nie powiedziałWalentyna objęła syna mocno i szepnęła: “Wszystko się ułoży, najważniejsze, iż jesteś tutaj, a resztę jakoś przeżyjemy.”