Trudny wybór. Powrót

polregion.pl 6 godzin temu

Trudna decyzja. Powrót

— jeżeli chcesz — leć — powiedział Krzysztof, stawiając szklankę w zlewie. Jego głos był spokojny, niemal obojętny. — Tylko nie licz na moje wsparcie. Ani moralne, ani fizyczne.

— Nie liczę — cicho odparła Kinga, nie patrząc na niego.

— Potem nie mów, iż pojechałaś na darmo.

— Może powiem. A może nie. Ważne, żeby nie żałować, iż się nie spróbowało.

W końcu wyjechała.

Lot z przesiadką się opóźnił, a samolot na drugi etap odleciał, choćby nie zauważając jej spóźnienia. Siedem godzin męczącego oczekiwania w dusznych terminalach, plastikowa kanapka i torba na ramię zamiast walizki — suknia została w luku bagażowym na innym kontynencie.

W recepcji hotelu poinformowali ją, iż rezerwacja „nie przeszła”. Młody recepcjonista tłumaczył to z uśmiechem, jakby chodziło o drobiazg:

— Przepraszam, pani, mamy pełne obłożenie. Mogę podać listę pobliskich moteli.

— Dziękuję — rzuciła Kinga sucho. — Akurat listy życiowych porażek mi teraz brakowało.

Usiadła w kawiarni za rogiem, zamówiła kawę i przeglądała kontakty w telefonie. Palec zatrzymał się na nazwisku: Marta Kowalska. Przyjaciółka ze studiów, z którą razem kończyliśmy Uniwersytet Warszawski. Potem krótkie wiadomości, sporadyczne lajki… i cisza.

„Może warto spróbować?” — pomyślała Kinga i wysłała krótką wiadomość.

Odpowiedź przyszła po trzech minutach:

„Oczywiście, przyjeżdżaj! Mamy pokój gościnny. Suknię jakoś załatwimy, nie martw się. Chociaż pewnie jesteś szczuplejsza — znajdziemy coś z zapasem. Ależ ty zniknęłaś!”

Rano jechały już ulicami podwarszawskiej miejscowości. Kinga czuła, jak z każdym zakrętem samochód zagłębia się w przeszłość, która dawno umarła. Marta zmieniła się przez te lata — zadbana, pewna siebie, ale wciąż ta sama dobra dusza, bez śladu zadęcia. Podarowała adres klubu, oceniła Kingę krytycznym wzrokiem, poprawiła jej włosy, spryskała lakierem, wręczyła broszkę:

— Idziesz tam nie jak cień przeszłości, tylko jak kobieta, która zna swoją wartość. Oni wszyscy tam — z jednakowymi twarzami i ustami. Ale nie każdy ma duszę. Trzymaj się prosto, Kinga.

Impreza była pretensjonalna.

Namioty, wypielęgnowane trawniki, kelnerzy z szampanem, kobiety w projektowych kreacjach — jakby wyszły z jednej formy. Wszystko drogie, wymuszone i… obce. Znajomych twarzy Kinga nie zobaczyła. Tylko nowe — opalone, poddane liftingom, pełne samozadowolenia.

Bartek pojawił się pierwszy. Trochę postarzały, ale wciąż ten sam. Podeszła, uśmiechnął się przepraszająco, objął ją, szepnął:

— Cieszę się, iż przyjechałaś. Przepraszam, nie powiedziałem Oli. Chciałem, żeby po prostu cię zobaczyła…

Kinga nie odpowiedziała. I tak już wszystko było jasne.

Ola podeszła chwilę później. Nie sama — z całym orszakiem. Suknia od projektanta, twarz idealnie wyrzeźbiona, wzrok — szklany.

— Kinga? Co za niespodzianka — powiedziała, pokazując uśmiech, który udawał życzliwość. — Ty… tutaj?

— Ja to ja. A tutaj to tylko miejsce — spokojnie odparła Kinga. — Gratuluję jubileuszu.

— Dziękuję. Mam nadzieję, iż podróż nie była zbyt męcząca?

— Trochę. Ale Marta Kowalska pomogła. Zabawne, jak trwałe bywają stare więzi, choćby po latach.

— Marta? No tak… Pomogła nam, gdy się przeprowadzaliśmy. Podobno ma dobry gust. To nie jej suknia?

— Jest wygodna. I leży lepiej niż niektóre wspomnienia.

Ola na moment straciła rezon.

— No cóż… Mam nadzieję, iż spodoba ci się wieczór.

— Już mi się podoba. Dzięki za zaproszenie.

— Ja… nie zapraszałam.

— Ale też nie wyrzucasz — odparła Kinga z delikatnym półuśmiechem.

Później, gdy jeden z gości nagle osunął się na krześle i zaczął sinieć, w sali wybuchła panika.

— Dusi się! — krzyknęła kobieta w lamparciej sukni. — Niech ktoś wezwie karetkę!

— Jestem lekarzem — spokojnie powiedziała Kinga, stojąc już przy nim. Bez histerii, bez zamętu, precyzyjnie. Badanie, puls, torba pod głowę, rozpięty kołnierzyk. Działała, jakby robiła to codziennie. I robiła.

Karetka przyjechała po piętnastu minutach. Przez ten czas ani Ola, ani nikt z jej świty choćby nie podszedł.

Rano Kinga obudziła się w pokoju u Marty. Suknia była starannie złożona na krześle, na stole — kawa i kartka:

„Zrobiłaś wszystko dobrze. jeżeli zechcesz znów zniknąć w tym mieście — dzwoń. Pokój jest twój.”

Na lotnisku czuła ulgę.

Nie dlatego, iż to się skończyło.

Ale dlatego, iż wreszcie wszystko znalazło swoje miejsce.

Ta przyjaźń umarła dawno. Tylko pogrzeb się przeciągnął. Teraz się odbył. Bez kwiatów. Bez łez. Ale z pożegnaniem.

Krzysztof czekał na nią przy wyjściu. Jego kudłaty pies Borys o mało nie przewrócił jej z radości.

— No i jak było? — zapytał.

— Zamknęłam gestalt.

— Z hukiem?

— Trochę. Ale z godnością.

— I?

— Już nie ciągnie.

Wziął od niej torbę.

Ona wzięła go pod rękę.

I poszli do domu.

Idź do oryginalnego materiału