Trudna decyzja. Powrót
— jeżeli chcesz, leć — powiedział Marek, stawiając filiżankę w zlewie. Głos miał spokojny, niemal obojętny. — Tylko nie licz na moje wsparcie. Ani moralne, ani fizyczne.
— Nie liczę — cicho odparła Kinga, nie patrząc na niego.
— Potem nie mów, iż pojechałaś na darmo.
— Może powiem. A może nie. Ważne, żeby nie żałować, iż się nie spróbowało.
I tak wyjechała.
Lot z przesiadką się opóźnił, a samolot łącznikowy odleciał, choćby nie zauważając jej spóźnienia. Siedem godzin męczącego czekania w dusznym lotnisku, plastikowa kanapka i torba na ramieniu zamiast walizki — suknia została w luku bagażowym na innym kontynencie.
W hotelu powiedzieli, iż rezerwacja „nie przeszła”. Młody człowiek za recepcją tłumaczył to z uśmiechem, jakby mówił o czymś banalnym:
— Przepraszam, proszę pani, wszystko zajęte. Mogę podać listę pobliskich moteli.
— Dziękuję — rzuciła Kinga sucho. — Akurat listy życiowych porażek mi teraz brakowało.
Usiadła w kawiarni za rogiem, zamówiła kawę i przeglądała kontakty w telefonie. Palec zatrzymał się na nazwisku: Ania Kowalczyk. Dawna koleżanka z uniwersytetu w Krakowie. Potem sporadyczna korespondencja, rzadkie polubienia… i cisza.
„Może zaryzykować?” — pomyślała Kinga i wysłała krótką wiadomość.
Odpowiedź nadeszła po trzech minutach:
„Oczywiście, przyjeżdżaj! Mamy pokój gościnny. A suknię znajdziemy, żaden problem. Chociaż pewnie jesteś chudsza — wezmę coś z zapasem. Tak dawno cię nie było!”
Następnego ranka jechały już ulicami podwarszawskiego miasteczka. Kinga czuła, jak z każdym zakrętem samochodu wpada głębiej w przeszłość, która już dawno umarła. Ania przez ten czas bardzo się zmieniła — elegancka, pewna siebie, ale wciąż ta sama ciepła, bez śladu wyniosłości. Podala adres klubu, spojrzała na Kingę krytycznie, ułożyła jej włosy, spryskała lakierem, wręczyła broszkę:
— Idziesz tam nie jak cień przeszłości, ale jak kobieta, która zna swoją wartość. Oni tam wszyscy — z tymi samymi twarzami i ustami. Ale nie wszyscy mają duszę. Trzymaj się prosto, Kinga.
Impreza była pretensjonalna.
Namioty, wypielęgnowane trawniki, kelnerzy z szampanem, kobiety w projektantkach — jakby odlane z jednej formy. Wszystko drogie, przesadne i… obce. Znajomych twarzy Kinga nie zobaczyła. Tylko nowe — opalone, poddane liftingom, pełne buty.
Krzysiek pojawił się pierwszy. Trochę postarzały, ale wciąż ten sam. Podeszedł, przepraszająco się uśmiechnął, przytulił, szepnął:
— Cieszę się, iż przyjechałaś. Wybacz, nie powiedziałem Oli. Chciałem, żeby po prostu zobaczyła…
Kinga nie odpowiedziała. I tak już wszystko stało się jasne.
Ola podeszła chwilę później. Nie sama — z całą świtą. Suknia od projektanta, twarz idealnie wymodelowana, wzrok — szklany.
— Kinga? Jaka niespodzianka — powiedziała z grymasem, który udawał uśmiech. — Ty… tu jesteś?
— To ja — spokojnie odparła Kinga. — A to tylko miejsce. Gratuluję rocznicy.
— Dziękuję. Mam nadzieję, iż podróż cię nie wykończyła?
— Trochę. Ale Ania Kowalczyk pomogła. Zabawne, jak mocno trzymają się stare więzi, choćby po latach.
— Ania? No tak… Bardzo nam pomogła, gdy się przeprowadzaliśmy. Podobno ma dobry gust. To nie jej suknia?
— Jest wygodna. I leży lepiej niż niektóre wspomnienia.
Ola na moment straciła rezon.
— No cóż… Miłego wieczoru.
— Już jest miło. Dziękuję za zaproszenie.
— Ja… nie zapraszałam.
— Ale też nie wyrzucasz — odparła Kinga z łagodnym półuśmiechem.
Później, gdy jeden z gości nagle osunął się na krześle i zaczął sinieć, w sali wybuchła panika.
— Dusi się! — krzyknęła kobieta w sukni w leopardzie. — Niech ktoś wezwie karetkę!
— Jestem lekarzem — spokojnie powiedziała Kinga, już stojąc przy mężczyźnie. Bez histerii, bez zamętu, precyzyjnie. Badanie, puls, torba pod głowę, rozpięty kołnierzyk. Działała, jakby robiła to codziennie. I robiła.
Karetka przyjechała po piętnastu minutach. Przez ten czas ani Ola, ani nikt z jej otoczenia choćby nie podszedł.
Rano Kinga obudziła się w pokoju u Ani. Suknia leżała starannie złożona na krześle, na stole — kawa i kartka:
„Postąpiłaś słusznie. jeżeli zechcesz znów zniknąć w tym mieście — dzwoń. Pokój twój.”
Na lotnisku czuła lekkość.
Nie dlatego, iż to się skończyło.
Ale dlatego, iż wreszcie wszystko znalazło swoje miejsce.
Ta przyjaźń umarła dawno. Tylko pogrzeb się przeciągnął. Teraz się odbył. Bez kwiatów. Bez łez. Ale z pożegnaniem.
Marek czekał na nią przy wyjściu. Jego kudłaty pies Burek o mało nie przewrócił jej z radości.
— No i jak? — zapytał.
— Zamknęłam gestalt.
— Z hukiem?
— Troszkę. Ale z godnością.
— I?
— Już nie ciągnie.
Wziął od niej torbę.
Ona wzięła go pod rękę.
I poszli do domu.