Triumph Scrambler 1200 jako turystyczne adventure? Moja samotna podróż przez asfalty i szutry Bałkanów porządnie zweryfikowały ten motocykl – okazało się, iż ma tylko jedną wadę. Ale któż ich nie ma…
To nie miała być podróż sentymentalna, choć faktycznie na Bałkany zawsze wracam z wielkim sentymentem. Cele były zasadniczo trzy – po pierwsze odwiedzić wreszcie miejsca, których, podczas poprzednich wyjazdów, z różnych powodów odwiedzić nie mogłem. Po drugie – sprawdzić przydatność turystyczną motocykla, do którego od dawna czuję miętę – Triumpha Scramblera 1200. Po trzecie wreszcie – ocenić jak w warunkach turystycznych sprawuje się alternatywa dla używanej przeze mnie od dawna nawigacji, czyli wyświetlacz CarPlay.
Triumph Scrambler 1200 jako adventure?
Triumph Scrambler 1200 na pierwszy rzut oka nie wydaje się dobry kompanem w dalekiej podróży – to dość surowy motocykl, z niewielkim miejscem na bagaż, pozbawiony zaawansowanej ochrony przed wiatrem. Czy faktycznie jednak dyskwalifikuje go to jako podróżnika? Postanowiłem to sprawdzić, bo moje wcześniejsze przygody z różnymi dziwnymi motocyklami w dalekich podróżach pokazały, iż nie wszystko to, co uznajemy za pewnik po pierwszym wrażeniu, okazuje się nim w istocie.
Mój testowy Scrambler wyposażono w dwa istotne z punktu widzenia podróży akcesoria z katalogu Triumph – turystyczną szybę i lewą sakwę. Czemu tylko lewą? Z prawej strony motocykla poprowadzony jest wysoki wydech, typowy dla motocykli typu scrambler. Dla kogoś z nerwicą natręctw taka asymetria może być przytłaczająca, ba! sam bałem się, iż będzie mi to przeszkadzać, ale nic takiego się nie wydarzyło. Mało tego – sakwa obciążona pięcioma kilogramai najważniejszych przydasiów świetnie równoważyła wagę wydechu.
Na przypale – Katarinka
Ruszam w drogę. Aby zaoszczędzić nieco czasu w dojazdach, przez Polskę i część Słowacji przemieszczam się autostradami, co jest o tyle wygodne, iż ani w Polsce, ani u naszych południowych sąsiadów nie muszę płacić za przejazd motocyklem. Motocykl, wyposażony w mocny silnik i niewielką, ale zaskakująco skuteczną szybę, świetnie radzi sobie z autostradowymi prędkościami, choć przełożenia skrzyni biegów sprzyjają jeździe z prędkościami legalnymi w naszym kraju.
Niedługo po południu docieram do ruin klasztoru św. Katarzyny, zwanego Katarinką – miejsca, które od dawna widnieje jako pinezka na mojej Mapie Google. Niby leży na szlaku tranzytowym, a jak dotąd nie udało mi się zobaczyć go osobiście. To ruiny kościoła i klasztoru św. Katarzyny Aleksandryjskiej, położone 20 km na północ od Trnawy, w pobliżu wsi Dechtice. Klasztor zostały założony w 1618 roku na miejscu średniowiecznej gotyckiej kaplicy, gdzie według legendy, św. Katarzyna ukazała się młodemu hrabiemu i pustelnikowi Janowi Apponyi.
W 1786 roku klasztor został opuszczony i od tamtej pory stopniowo popadał w ruinę. Mimo tego, położenie z dala od głównych szlaków turystycznych uchroniło go przed całkowitym zniszczeniem i dzięki temu możemy dziś oglądać dobrze zachowane ruiny. Dodatkowo, obiekt jest w trakcie renowacji, co daje nadzieję na dalszą poprawę jego kondycji. Trochę z cwaniastwa, trochę z niewiedzy wjeżdżam pod sam klasztor, co jest niezgodne z prawem. Karą jest półgodzinna walka, by wyjechać z miejsca, gdzie się zaklinowałem.
Ukryte skarby Chorwacji
Bocznymi drogami przebijam się przez nudne Węgry w stronę Chorwacji. Nie potrafię się przekonać do atrakcji turystycznych tego kraju. Marzę o sytuacji, w której jakiś entuzjasta zabrałby mnie na wycieczkę po zakątkach Węgier, bym mógł przestać myśleć o tym kraju wyłącznie jako o obszarze tranzytowym. Tymczasem za misję obieram sobie drogę, która pozwoli mi w jak najkrótszym czasie dostać się na terytorium Chorwacji.
Wieczorem docieram do Varaždina – miasta w północno-wschodniej Chorwacji, słynącego z pięknej, barokowej starówki. O ile nadmorscy Chorwaci potrafią eksploatować potencjał turystyczny swoich okolic jeszcze skuteczniej niż polscy górale, o tyle mam wrażenie, iż większość chorwackich skarbów, położonych z dala od Adriatyku, wciąż czeka na odkrycie. Varaždin to niezwykle urokliwe miasto niemal pozbawione turystów, a restauracji czynnych dłużej niż do 20 poza ścisłym centrum ze świecą szukać.
Zupełnym przypadkiem udaje mi się znaleźć nocleg w jakimś dziwnym pubie czynnym do 16. Właściciel robi jakieś porządki, dzięki czemu o 19 pozostało w lokalu i może mnie zameldować.
Rano zbieram majdan, co w przypadku Triumpha Scramblera 1200 jest niezwykle proste, bo, ponieważ ma mało miejsca na bagaż, mam mało do zbierania. Takie ograniczenia dyscyplinują i uczą jak pakować się na wyjazdy. Spakowany dopijam niespiesznie kawę i planuję dzisiejszą trasę. Kierunek – Petrova Gora, gdzie w 1941 r. członkowie Komunistycznej Partii Chorwacji z Banoviny i Kordunu wszczęli zbrojne powstanie w obronie przed wysiedleniami rdzennych Serbów i dominacją chorwackich Ustaszy. Do partyzantów dołączyło 15 tys. mieszkańców regionu. Rok później Ustasze, po akcji Petrova Gora przełamali opór i, w konsekwencji, około 300 powstańców zginęło, a reszta trafiła do obozów koncentracyjnych, głównie do Jasenovca. Podczas II wojny światowej zginęło mniej więcej 30% przedwojennej populacji regionu Kordun.
Autorem projektu pomnika na Petrovej Gorze jest Vojin Bakić, budowla powstała w 1981 r. i do dziś, mimo dość znacznego zdewastowania, robi ogromne wrażenie. W czasach swojej świetności w gładkiej, wykonanej ze stali nierdzewnej elewacji odbijały się promienie słoneczne, które sprawiały, iż pomnik był widoczny z daleka. Dziś, na ogołoconej w sporej części konstrukcji, niczym resztki włosów strzępią się kawałki wełny mineralnej, odsłaniające konstrukcję ze zbrojonego betonu. We wnętrzu funkcjonowała niegdyś sala kongresowa na 250 osób, było tutaj także muzeum, biblioteka, kawiarnia i taras widokowy. Dziś miejsce to jest jednym z najbardziej popularnych w regionie celów dla miłośników urbexu.
Opcina Jajce
Zjeżdżam z Petrovej Gory z zamiarem odwiedzenia Centrum Pamięci Nikoli Tesli w Smiljan. Niestety, okazuje się, iż pogoda ma dla mnie inne plany – rzęsisty deszcz i miejscowe burze spowalniają moją podróż na tyle, iż do Gospicia, leżącego w pobliżu Smiljana, dojeżdżam tuż przed zamknięciem. Zmieniam więc plany i prosto przez masyw Velebit jadę w kierunku chorwackiego wybrzeża, do miasta Karlobag.
Następny dzień to niespieszne przebijanie się jak najbardziej bocznymi drogami w kierunku leżącej w Bośni i Hercegowinie miejscowości Jajce. Optymalizacja trasy nie jest w tym przypadku moim priorytetem – znacznie większy nacisk kładę podczas tej podróży na odkrywanie dróg i miejsc, których wcześniej nie widziałem i nie doświadczyłem. Robię zatem spore koło, by z Karlobagu dostać się na przejście graniczne w północnej części Parku Narodowego Una. Drogi zapewniają piękne widoki, czasem mam poczucie, iż jestem jedynym człowiekiem w tej części świata.
Jajce to niewielka miejscowość turystyczna, zamieszkana w większości przez mniejszość chorwacką. Znana jest głównie z pięknego położenia nad jeziorem Plivsko, zabytkowych murów miejskich ze śladami po zamieszkujących tutaj niegdyś Persach, a także z zespołu urokliwych, niewielkich drewnianych młynów. Udaje mi się przyoszczędzić na opłatach, ponieważ trafiam na wyrozumiałego parkingowego, który nie ma sumienia kasować kilka euro za jednego skromnego Triumpha Scramblera.
Maleńkie młyny wodne lokalni mieszkańcy nazywają „Mlincici”. Historia ich powstania jest zagadkowa, więcej tutaj legend i baśni, niż twardych faktów. W każdym razie pierwsze wzmianki o Mlincici sięgają XVI w., kiedy to znajdowało się ich tutaj 24, z czego działało 18. Dziś działają podobno dwa z nich, ale to raczej ciekawostka dla turystów. Miejsce to jest z pewnością warte odwiedzenia przez niepowtarzalną, sielską atmosferę, jaką tworzy.
Droga walk i męczeństwa
Miałem w planach dojechać do Parku Narodowego Blidinje, ale już w Bugojno wiem, iż problem, który narasta od dłuższego czasu nie pozwoli mi na realizację planów. A problemem tym jest koszmarnie niewygodna kanapa w Scramblerze 1200, która powoduje trudny do zniesienia ból pośladków. Trudno zrozumieć dlaczego Triumph potrafił zamontować wygodną kanapę w modelu 900, a pożałował na komforcie w większym Scramblerze.
Nocuję zatem w Bugojno, mieście słynącym z braku turystów. Przekłada się to na tryb „full local” – niskie ceny, smaczna kuchnia, problemy z dogadaniem się i… brak alkoholu w restauracjach, to w końcu muzułmańska część Bośni.
Rano chyżo wskakuję na kanapę motocykla, za nic mając sobie obolałe cztery litery. Powód tego zastrzyku energii jest nieprzypadkowy – już za kilka godzin będę w parku Bidinje, którego uroki zupełnie niedawno przedstawiał w swoim filmie Robert Makłowicz. Wjeżdżać zamierzam tam od północy, w okolicach Varvary.
Droga, początkowo gładka i asfaltowa, za miejscowością Orašac zamienia się w szutrową i traci na szerokości. Choć nie przepadam za luźnymi nawierzchniami, czuję się pewnie, mając pod tyłkiem niezawodnego Scramblera 1200. Niestety, następne kilometry przynoszą drastyczne pogorszenie warunków drogowych. Szuter ustępuje miejsca luźnym kamieniom, a głębokie bruzdy, wyżłobione przez rwące strugi, spływające po niedawnych deszczach, dodatkowo utrudniają jazdę. Korzystam z dobrodziejstwa trybu offroad, bez niego nie wiem czy dałbym w ogóle radę.
Tym bardziej iż droga miejscami stromo wspina się, nierzadko zmieniając gwałtownie kierunek. Ostre kamienie, na przemian ze śliskimi, naniesionymi przez deszcze, osypują się spod kół, nie dając czasem żadnego oparcia. Cała nadzieja w motocyklu, który spokojnym rytmem gulgoczącego w ramie silnika dzielnie pokonuje metr po metrze. Dla mnie to wysiłek niemal nadludzki – nieprzyzwyczajony do takich trudności i niedoświadczony w jeździe po luźnych nawierzchniach, czuję, iż co chwilę przekraczam własne możliwości, jadąc daleko poza granicą ryzyka.
Piętrzące się trudności powodują, iż kilka razy dopada mnie kryzys. Ale gdzie miałbym uciec, co zrobić? Zawrócić i jechać w dół po tej sypiącej się górze kamieni? Alternatywy tak naprawdę brak, zatem spinam się i cisnę dalej, ufając w możliwości mojego motocykla – gdyby on zawiódł, to żadne assistance by mnie nie uratowało.
Po dwudziestu kilometrach zmagań z samym sobą i nieludzkimi warunkami, droga zaczyna się wygładzać, miejsce kamieni stopniowo zajmuje szuter, a wąski, nieprzyjazny trakt zamienia się w szeroką i wygodną szutrostradę, prowadzącą mnie wprost w kierunku jeziora Blidinje. Wreszcie z ulgą dotykam oponami asfaltu i nasłuchuję przez chwilę, czy wszystko z motocyklem gra – w końcu miał trudną przeprawę. Wszystko ok, Scrambler to jednak twardy zawodnik.
Orgia ślepych zakrętów
Jestem zmęczony przebytą właśnie walką roku, a przede mną kolejny trudny odcinek, na szczęście tym razem asfaltowy – trasa z Posušje do Makarskiej. Wyłączne boczne drogi, większość bez numerów. W teorii – frajda, szczególnie na motocyklu, którym jadę. W praktyce – okazuje się taką samą walką o życie, jaką stoczyłem ledwie kilka godzin wcześniej. Drogi są wąskie tak bardzo, iż aby wyminąć motocyklem samochód, trzeba zjechać na pobocze. Lokalni kierowcy nie mają jednak w zwyczaju ani jeździć ostrożnie, ani przewidywać, iż ktoś może wyjechać zza jednego z niezliczonych ślepych zakrętów.
Niemal cały czas jadę więc z duszą na ramieniu, kilkukrotnie ocierając się o zderzenie czołowe. Dziękuję Bogu, iż nie wziąłem w tę podróż jakiegoś dużego turystyka, bo na bank wróciłbym bez kufra, albo i dwóch. Wreszcie, po południu, po nieskończonej serii zakrętów, pokonuję grań Biokova, a mym oczom ukazuje się spektakularny widok na Adriatyk.
Stąd już tylko krok do bramy Parku Przyrodniczego Biokovo, gdzie znajduje się jedna z najbardziej spektakularnych dróg w Chorwacji – trasa na drugą pod względem wysokości npm górę w Chorwacji – Sveti Jure. Zawsze uważałem tę drogę za zwykłą atrakcję turystyczną dla kamizelarzy, ale kiedy sam jej doświadczyłem, moja ocena zmieniła się radykalnie!
Most beautiful
Dolna, najłatwiejsza partia drogi wiedzie przez spalone niedawnymi pożarami lasy, co robi przygnębiające wrażenie, ale prawdziwa feeria wrażeń czeka wyżej – niezliczone ślepe zakręty, trawersy, ciągłe operowanie gazem, przeciwbalansem i maksymalne skupienie powodują, iż wjazd na szczyt i zjazd z niego (łącznie 46 km!) jest ogromnym wyzwaniem – fizycznym i psychicznym. Czy warto? Bez wątpienia, podróż sama w sobie jest niezwykle ekscytująca, a widok ze szczytu wprawia w euforię.
Kiedy zjeżdżam, dzień powoli dobiega końca, a ja chcę znaleźć się jak najbliżej kolejnego punktu mojej podróży – Peljeskiego Mostu. Czym prędzej jadę na południe, a na nacleg zatrzymuję się w Rogotinie, skuszony rekomendacją dotyczącą znakomitej restauracji Bistro M. Podają tutaj pyszne, świeże owoce morza.
Peljeski Most połączył dwie, oddzielone dotąd morzem i terytorium Bośni, części Chorwacji, umożliwiając łatwy dostęp do południowej Dalmacji, w tym Dubrownika, przez półwysep Peljesać. Budowla wygląda spektakularnie – chorwackie władze zresztą doskonale zdają sobie z tego faktu sprawę, bo po obu stronach mostu zlokalizowano parkingi dla chcących zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.
Most zlokalizowany jest mniej więcej w ⅓ długości półwyspu Peljesać, co dodatkowo znacznie skraca drogę do jego atrakcji, w tym Orebicia. Wcześniej, aby się tutaj dostać, trzeba było jechać na południe aż do Zatonu, a potem niejako wracać na północ. Peljeski Most był zatem niezwykle udaną inwestycją, choć co sądzą o niej Bośniacy, lepiej wspominał nie będę.
Spanie na dworcu
Gdzieś w tym miejscu zdaję sobie sprawę, iż puchnące z dnia na dzień plany muszą zostać zweryfikowane, bo za kilka dni kończy się mój urlop. Rosnący apetyt na odwiedzanie nieodwiedzonych wcześniej miejsc daje mi do zrozumienia jak wiele rzeczy pominąłem podczas kilkunastu wcześniejszych wyjazdów na Bałkany.
Drogę powrotną wytyczam przez jeden z ważniejszych punktów, które udało mi się dotychczas omijać – Mokrą Gorę w Serbii, gdzie znajduje się unikalny skansen – wioska Drvengrad. Zbudowana została w 2000 roku za sprawą Emira Kusturicy, na potrzeby filmu Życie jest cudem. Składa się z kilkudziesięciu budynków o różnym przeznaczeniu i pozwala wczuć się w unikalny klimat Jugosławii połowy XX w. Ja nocuję w pobliskim pensjonacie Konačište Osmica, zlokalizowanym w budynku dawnego dworca kolejki Šarganska Osmica – zabytkowej kolejki wąskotorowej łączącej Mokrą Gorę z Šargan Vitasi. I to jest prawdziwy noclegowy sztos – choć warunki sanitarne pozostawiają nieco do życzenia, ogólny klimat tego miejsca jest zachwycający.
Końcowy etap mojej podróży to nudne pokonywanie kilometrów w stronę Warszawy i rozpamiętywanie odwiedzonych miejsc. Znów płaskie Węgry, piękna Słowacja, na którą już nie mam czasu i dobrze znane polskie drogi.
Triumph Scrambler 1200 nie zawiódł mnie. W zasadzie jedynym, na co mógłbym narzekać, była strasznie niewygodna kanapa. Niewygodna na tyle, iż w serbskim Decathlonie musiałem kupić dmuchaną poduszkę pod tyłek, żeby jakoś przeżyć dalszą podróż. Kanapa byłaby zatem pierwszą rzeczą, którą zmieniłbym po zakupie.
Poza tym jednak, Scrambler 1200 to świetny kompan podróży bez pasażera, to ktoś, na kogo zawsze możesz liczyć, doświadczony i sprawdzony towarzysz. Trudno wyobrazić sobie lepszy motocykl na wyprawy w nieznane.