Dzisiaj znów mi coś świta po głowie.
— Nas nie wliczajcie do wspólnego budżetu. Przywieziemy swoje jedzenie — napisała Kinga w grupowym czacie. — A tak w ogóle jesteśmy na diecie, jemy jak wróbelki…
To był pierwszy dzwonek.
Ola siedziała w autobusie, trzymając telefon w jednej ręce, a w drugiej ściskając sporą torbę. Przeczytała wiadomość dwa razy. Może jej się tylko wydawało? Wiadomość była grzeczna, ale… czuło się w niej pewną przebiegłość, jakby ktoś od razu szukał luk w systemie.
Czat dotyczący majówki nieustannie migotał w powiadomieniach. Niedawno doszli nowi ludzie. Bartosz i Kinga byli znajomymi Krzysztofa, a on od lat był częścią naszej paczki, więc nikomu choćby do głowy nie przyszło, żeby coś kwestionować.
Atmosfera u nas była ciepła i przyjazna. Wszyscy mieliśmy około trzydziestki. Dorośli, odpowiedzialni, ale z poczuciem humoru. Znaliśmy się długo, więc mieliśmy swoje niepisane zasady. Każdy miał swoją rolę.
Krzysztof wprowadzał nowych. Ola zajmowała się organizacją spotkań i wyjazdów. Właśnie sporządziła listę uczestników, zaplanowała trasę, wynajęła domki nad jeziorem — z werandą, altaną i normalnym prysznicem. Wszyscy się zgodzili, zaczęliśmy omawiać zakupy. Na liście znalazły się kiełbasy, grzyby, węgiel, ketchup, wino.
I wtedy pojawiło się TO:
— Nas z Bartkiem nie liczcie — napisała Kinga. — Jesteśmy na diecie, gotujemy sobie osobno. Nic nie potrzebujemy.
Ola odpowiedziała neutralnie: „Spoko, jak uważacie”. I odłożyła telefon.
Teoretycznie to nie problem. Może ktoś trzyma dietę, ktoś jest na keto. Niech jedzą choćby księżycowy pył, jeżeli chcą. W naszej grupie był już facet, który nigdy nie dokładał się do mięsa, bo był wegetarianinem. Za to za każdym razem przywoził więcej warzyw niż sam zjadł i robił na grillu taki wegetariański szaszłyk, iż można było oszaleć.
Dziwactwa to nic nowego. Ważne, żeby ludzie byli solidarni i zaangażowani. Ale od tego „nas nie liczcie” Oli przebiegły ciarki. Było w tym coś… śliskiego. Postanowiła jednak nie wyciągać pochopnych wniosków.
W dzień wyjazdu pogoda była bajkowa. Ciepło, świeżo, lekki wiatr. Wszyscy przyjechali na czas, niczego nie zapomnieli — choćby nie musieliśmy wracać po sztućce czy otwieracz do wina. Zapach sosny i rześkie powietrze gwałtownie poprawiły wszystkim humor.
Zajęliśmy domki, rozpakowaliśmy się, niektórzy od razu zaczęli rozkładać grill.
Kinga i Bartek pojawili się późnym popołudniem, gdy większość spraw była już ogarnięta. Ich „własnym” okazała się torba z małą kostką sera, kilkoma pomidorami, opakowaniem wafelków ryżowych i dwiema butelkami piwa. Ola spojrzała na to ukradkiem i pomyślała: „Na wieczór może starczy. Ale na trzy dni?”
Usiedli z boku na ławce. Zjedli swój ser, stuknęli się butelkami, trochę pofotografowali się na tle zachodu. Potem zaczęli podchodzić do reszty. Po pół godzinie Bartek już stał przy grillu.
— Co tu tak pachnie? Kiełbaski, co? — zaśmiała się Kinga, przysuwając się bliżej.
Ola wymieniła spojrzenie z Magdą, która tylko lekko wzruszyła ramionami. No cóż, nie będziemy ich przecież odpędzać. U nas zawsze staraliśmy się być gościnni, zwłaszcza dla nowych.
Koło północy Kinga i Bartek jedli i pili ze wspólnego stołu, jakby byli od zawsze. Śmiali się, opowiadali dowcipy, śpiewali przy gitarze. Trzeba przyznać — byli sympatyczni, nie wywyższali się. Nie sprawiali wrażenia złych ludzi. Ale Ola czuła dziwne rozdwojenie — jakby ich wykorzystano.
Zasnęła z tym niesmakiem. Nie była zła, po prostu… gdzieś zrodziło się pierwsze ziarno irytacji. Rodzice zawsze powtarzali: jeżeli chcesz być częścią grupy, graj fair i pokaż, co wnosisz. A Bartek z Kingą weszli do gry, trzymając swoje karty przy piersi. Za to wygrane dzielili ze wszystkimi.
Już wtedy pomyślała: „Jeśli to się powtórzy, trzeba będzie coś zrobić”. To ją zmroziło — w końcu to dorośli ludzie, nie dzieci. Ale postanowiła odpuścić. Przyjechaliśmy się zrelaksować, a nie kontrolować czyjeś talerze. Na razie to tylko jednorazowa dziwaczka.
Ale, jak pokazały kolejne wyjazdy, to nie była dziwaczka. To był sprytny sposób, żeby żyć na cudzy rachunek.
— Znowu się składamy? No to my jak zwykle — swoimi sałatkami będziemy. Kalorie liczymy — zaśmiała się Kinga w wiadomości głosowej.
Brzmiało to tak, jakby nie chodziło o finanse, tylko o przygotowania do przedszkolnej imprezy — „może ktoś ma niepotrzebne dekoracje?”. Zero obowiązków, zero kosztów.
Ola słuchała tego, właśnie idąc po kaszę gryczaną i nowy gaz do kuchenki. Planowała, kto weźmie samochód, kto opłaci paliwo, kto kupi mięso, naczynia, kawę. I znowu to „my jak zwykle”.
W ciągu roku takich „zwykle” było z pięć. Letnie grille na działce u Magdy. Wrześniowy wyjazd nad jezioro. Jesienny piknik w parku z kanapkami i herbatą. Kinga i Bartek zawsze pojawiali się z maleńką torbą — parę bananów, sałatka z kapusty i butelka wina z Biedronki na promocji.
I nigdy nikomu nie podzielili się swoim. Ale też nigdy nie wrócili głodni.
— Smaczne wino? — pytał Bartek z udawanym zaciekawieniem, nalewając sobie z butelki, którą przywiózł Tomek.
— Staramy się jeść warzywa. Drogo, ale zdrowo dla skóry. Popatrz, jaka mnie suchość męczyła… A to ja tak, tylko spróbuję… — mówiła Kinga, nakładając sobie kanapkę z cudzą szynką.
Najpierw wszyscy tylko krzywo się uśmiechali. No cóż, oryginały. Może mają ciężko finansowo? Może wzięli kredyt?
Potem zaczęliśmy wymieniać spojrzenia. W końcu — rozmawiać.
— Widziałaś, ile oni zjedli? — szepnęła Magda, pakując resztki jedzenia po kolejnych grillach.
— Widziałam. Bartek chyba trzy razy podchodził do grilla. I sałatkę z krewetkami sam wykończył — odparowała Ola, wkładając mięso do pojemnika.
Potem poszły żarty z przymrużeniem oka. Tomek spytał Bartka, jak pół kilo kiełbasy mieści się w dziennym limA teraz, kiedy znów planujemy wyjazd, wszyscy już wiedzą, iż nasz stół ma swoją cenę — i nie ma przy nim miejsca dla tych, którzy chcą tylko brać, nie dając nic w zamian.