Dzisiaj znowu to samo…
— Nas nie wliczajcie do wspólnego budżetu. Przyjedziemy z własnym jedzeniem — napisała Kinga w grupie. — No i jesteśmy na diecie, jemy jak ptaszki…
I to był ten pierwszy dzwonek.
Basia siedziała w autobusie, trzymając telefon w jednej ręce, a drugą przyciskała do siebie wypchaną torbę. Przeleciała wzrokiem po wiadomości dwa razy. Może jej się tylko wydawało? Wiadomość była grzeczna, ale… jakby ktoś już wcześniej przygotował sobie drogę ucieczki, szukając luk.
Czat dotyczący majówki ciągle migotał w powiadomieniach. Ostatnio dołączyli tam nowi ludzie — Tomek i Kinga, znajomi Jacka, a on był sprawdzony i szanowany, od dawna w tej paczce, więc nikt nie miał wątpliwości.
Atmosfera była ciepła i przyjazna. Wszyscy mieli około trzydziestki. Dorośli, odpowiedzialni, zorganizowani, ale z poczuciem humoru. Znali się od lat, więc mieli swoje niepisane zasady. Każdy miał swoją rolę.
Jacek przyprowadzał nowych. Basia zajmowała się organizacją spotkań i wyjazdów. Już przygotowała listę uczestników, ustaliła trasę, wynajęła domki nad jeziorem — z werandą, altaną i choćby normalnym prysznicem. Wszyscy się zgodzili, zaczęli omawiać zakupy. Na liście znalazły się kiełbaski, grzyby, węgiel, ketchup, wino.
I wtedy to padło:
— Nas z Tomkiem nie trzeba wliczać — napisała Kinga. — Jesteśmy na diecie, przygotujemy sobie osobno. Nic nam nie trzeba.
Basia odpowiedziała neutralnie: „Ok, jak wolicie”. I odłożyła telefon.
W sumie — to nie problem. Może ktoś jest na zdrowej diecie, ktoś na keto. Niech choćby wodę programują fazami księżyca. W grupie był już gość, który nigdy nie dokładał się do mięsa, bo był wegetarianinem. Ale za to zawsze przywoził więcej warzyw niż zjadł i robił na grillu takie wegetariańskie szaszłyki, iż palce lizać.
Dziwactwa — nic nowego. Ważne, żeby ludzie byli fair i się angażowali. Ale coś w tym „nie liczcie nas” sprawiło, iż Basi przebiegł dreszcz. Było w tym coś… śliskiego. Postanowiła jednak nie wyciągać pochopnych wniosków.
W dniu wyjazdu pogoda była bajkowa. Ciepło, świeżo, lekki wiaterek. Wszyscy przyjechali na czas, niczego nie zapomnieli — choćby nie trzeba było wracać po kiełbaskowe patyki, deskę do krojenia czy korkociąg. Zapach sosny i czyste powietrze gwałtownie poprawiły wszystkim humor.
Zamieszkali w domkach, rozpakowali się, niektórzy od razu ruszyli rozstawiać grilla.
Kinga i Tomek przyjechali wieczorem, gdy większość organizacyjnych spraw była już załatwiona. Ich „własne jedzenie” okazało się małą torbą z kawałkiem sera, paroma pomidorami, paczką ryżowych chlebków i dwoma butelkami piwa. Basia przypadkiem zajrzała, gdy wyjmowali swoje zapasy, i pomyślała: „Na wieczór może starczy. Ale na trzy dni?”
Zaczęli od siedzenia z boku na ławce. Zjedli swój ser, trącili się butelkami, trochę pozowali do zdjęć na tle zachodu słońca. Potem zaczęli się powoli przyłączać do reszty. Po pół godzinie Tomek już stał przy grillu.
— Co tam tak pachnie? Kiełbaski, tak? No, z wami to ciężko wytrzymać na diecie — zaśmiała się Kinga, podchodząc bliżej.
Basia spojrzała na Kasię siedzącą obok. Ta lekko wzruszyła ramionami. No cóż, nie wygonisz ich, trzeba poczęstować. W grupie nie lubili stawiać ludzi w niezręcznej sytuacji, zwłaszcza nowych.
Do nocy Kinga i Tomek już jedli i pili ze wspólnego stołu, jakby byli tu od zawsze. Śmiali się, opowiadali kawały, śpiewali przy gitarze. Trzeba przyznać — byli sympatyczni, wesoAle Basi wciąż towarzyszyło dziwne uczucie, iż ta przyjemna atmosfera została podstępnie wykorzystana, choć nikt już nie miał ochoty o tym mówić.