– Gdybym to ja siedziała w domu, miałabym zawsze porządek! – westchnęła pani Halina, kręcąc głową nad dwiema filiżankami w zlewie.
Zacisnęłam zęby i wzięłam głęboki oddech. Zaczęło się… Teściowa spojrzała krytycznym wzrokiem na kuchnię.
– Mówiłam ci, iż biała kuchnia to zły pomysł! Zobacz tylko te ślady przy uchwytach. Ech… Chyba będę musiała wpaść w weekend i pomóc ci to ogarnąć.
– Nie trzeba mi pomocy – odpowiedziałam spokojnie. – Znajdę chwilę, sama wytrę.
Pracuję jako korepetytorka angielskiego i w wolnych chwilach zajmuję się tłumaczeniami. Im więcej zleceń, tym więcej zarabiam. Może czasem przesadzam, ale ciężko odmówić sobie dodatkowych pieniędzy.
– Lidka, tak się nie da! – pokręciła głową. – Łatwiej papierami się bawić niż sprzątać, ale o dom też trzeba dbać. Bo zarosną cię brudy. Ty to musisz odpocząć i spojrzeć na rodzinę z innej perspektywy. Przyjdźcie w sobotę do nas na obiad! Pokażę ci kilka sałatek. choćby nie wiesz, co można wyczarować ze zwykłych składników!
Nie byłam zachwycona wizją sałatek, ale poszliśmy. W końcu trzeba dbać o rodzinne więzi. Pani Halina krzątała się po kuchni, a teść – pan Marian – siedział w fotelu przed telewizorem. Tylko raz rzucił “urośli” patrząc na wnuki i wrócił do meczu.
Teściowa podała „Granatową bransoletkę” i kurczaka z ananasem. Dzieci nie tknęły – wolały ziemniaki.
– One to tylko chipsy by jadły! – fuknęła pani Halina.
– A mama robi bułeczki z parówkami! – wtrąciła Ala.
– Fuu, parówki! – zgroziła się teściowa. – Jak można czymś takim dzieci karmić?!
Wróciliśmy do domu zmęczeni i głodni. Dzieci ledwo coś podjadły. Myślałam, iż temat zakończony.
Ale nie.
W niedzielę zadzwoniła pani Halina z entuzjazmem:
– Lidka, w tę sobotę przychodzimy do was na obiad! Moja siostra Teresa też wpadnie, przecież widzieliście się tylko na weselu!
– Pani Halino, nie wiem jeszcze, jakie mamy plany… – próbowałam się wymigać.
– To będą nasze tradycyjne, rodzinne obiady! Co może być ważniejsze?
Pomyślałam: raz nie zaszkodzi. W piątek pół dnia spędziłam w kuchni. Zrobiłam galaretę drobiową, sałatki, kurczaka pieczonego, tort „Mrowisko”.
Goście przyszli punktualnie. Od razu krytyka: a to kurz na półkach, a to dzieci zbyt żywe. Teresa zajadała się sałatkami, teść siedział cicho i jadł. Dzieci zjadły ziemniaki i uciekły.
Wieczorem padłam. Sprzątanie po “rodzinnej uczcie” mnie wykończyło.
Tydzień później – kolejny telefon.
– Lidka, twój obiad był taki pyszny, iż to teraz nasza tradycja! W sobotę Teresa przywiezie wnuki. Zrobisz coś dziecięcego?
Przygryzłam wargę, ale nie wytrzymałam:
– Pani Halino, tradycje są ważne, ale my już jedną mamy – ratę kredytu mieszkaniowego. A żeby ją zapłacić, muszę pracować i oszczędzać.
Zapadła cisza.
– No tak… Nie pomyślałam o kosztach. Ja na gościach nie oszczędzam.
– Ja też nie – powiedziałam – ale nie co tydzień.
– No wybacz, iż cię objechaliśmy! – krzyknęła i się rozłączyła.
Może byłam zbyt ostra. Może powinnam to powiedzieć inaczej. Ale nie będę przepraszać za to, iż pracuję, planuję, oszczędzam. Taki jest mój świat i moja rodzina.
A teściowa? Może jeszcze się odezwie. Ale choćby jeżeli nie – za zasady nie przepraszam.