„To nie hotel!” — brat męża zamieszkał u nas, a ja nie mogę go wyrzucić

twojacena.pl 6 godzin temu

„To nie jest hotel!” – szwagier zamieszkał u nas, a ja nie mogę go wyrzucić

Dwa lata temu w końcu z mężem wprowadziliśmy się do własnego mieszkania. Niewielkiego, ale swojego. Niestety, należało do jego rodziny, a przez lata mieszkał w nim jego starszy brat – Arek. Powiedzieć, iż byłam zachwycona tym faktem, to skłamać. Ale rozumiałam: rodzina jest ważna, trzeba szanować. Starałam się zaakceptować, nie wtrącać, być „wyrozumiałą”.

Ale Arek miał jedną wadę – irytował mnie od samego początku. Trzydzieści pięć lat, a facet ani dnia nie przepracował na poważnie, siedział na karku matki i zachowywał się, jakby świat mu coś był winien. Mądrzył się, pouczał, udawał filozofa. A sam – leń pierwszej klasy.

Gdy się wprowadzaliśmy, Arka nie było – wyjechał do Gdańska, gdzie rzekomo „studiował” i chciał zostać na stałe. Teściowa pozwoliła nam robić mieszkaniu, co się nam podoba: remont, meble – wszystko do naszej dyspozycji. Sama mówiła, iż Arek już tam nie wróci. I szczerze – nie dało się tam żyć. To nie było mieszkanie, tylko jakaś szara nora, zasnuta dymem, brudna i zapleśniała.

Tapety w odcieniu brudnego brązu, sufit w zaciekach, sofa z wystającymi sprężynami. Wrażenie, iż mieszkały tam raczej dzikie zwierzęta niż ludzie. W każdym kącie – śmieci, a zapach jak w starej palarni. Cały dzień wynosiliśmy worki ze śmieciami, potem tygodniami spaliśmy na materacu i jedliśmy na kartonach. Ale w końcu – nowe meble, jasne ściany, przytulnie i ciepło. Mieszkanie odżyło, stało się domem.

I przez dwa lata żyliśmy spokojnie. Bez nieproszonych gości, bez awantur. Już zaczynałam zapominać, kim był Arek. Aż pewnego dnia zadzwoniła teściowa – drżącym głosem, niemal szeptem: „Arek wraca. W Gdańsku mu nie wyszło”.

Mąż zareagował spokojnie. No cóż, bratu się nie udało – zdarza się. Ale po kilku dniach teściowa dodzwoniła się ponownie: „Nie przyjedzie do mnie, tylko do was. Proponowałam, odmówił. U mnie wieś, a on, widzisz, musi być w mieście”. W jej głosie była zmęczenie. Wiedziała, iż to niezręczne, ale najwyraźniej nie miała wyboru.

Arek przyjechał. Z torbą, z papierosami, ze swoimi nawykami. Dzieci jeszcze nie mamy, miejsca niewiele, ale wydzieliliśmy mu kuchenny kąt na rozkładane łóżko. Myślałam, iż to na tydzień, dwa. Pomyliłam się. Rozgościł się „na dłużej”.

I zaczęło się. Brudne talerze w zlewie. Ślady butów – wszędzie, choćby na dywaniku przy łóżku. Popielnica na kuchennym blacie – pełna. Okna nie da się otworzyć – dym jak w piwnicznej melinie. A przede wszystkim – ten ton: „Po co ty tyle mięsa kupujesz? Trzeba oszczędzać”. „Źle myjesz półki”. „Proszek do prania za drogi, po co ci taki?”.

On, który nigdy nie pracował, teraz uczy mnie, jak żyć. A ja znoszę. Męża wysłali w delegację – na trzy miesiące. A ja zostaję z tym… współlokatorzem.

Próbowałam wytłumaczyć mężowi. Mówiłam, iż mi ciężko, iż nie chcę mieszkać pod jednym dachem z obcym mężczyzną, który choćby „dziękuję” nie powtarza za obiad. A on tylko wzdycha: „To mój brat. Ma teraz trudny okres. Wytrzymaj”.

A ja już nie mogę. To mój dom. Moje powietrze, moja przestrzeń. Ja sprzątam, gotuję, dbam o porządek. A on tylko istnieje – jakby to było oczywiste. Nie chcę wyjść na histeryczkę przed mężem. Ale ja nie jestem sprzątaczką ani gospodynią hostelu. To nie jest komunalka.

Co mam robić? Cierpliwie znosić brud, papierosy i kazania? Czy upierać się przy swoim i ryzykować spokój w rodzinie? Boję się, iż próbując zachować harmonię w domu, stracę sama siebie.

Czasem milczenie to nie wyrozumiałość, ale zgoda na krzywdę. Warto pamiętać, iż choćby rodzinne więzy nie dają nikomu prawa do przekraczania granic.

Idź do oryginalnego materiału