— To już przesada! — Marzena odmówiła przyjęcia gości, którzy zamienili jej mieszkanie w darmową pensję.
Czasem życie serwuje nam historie, które wydają się wyjęte z komediowego serialu — śmieszne może są tylko dla postronnych obserwatorów. Dla głównego bohatera — ani wesoło, ani lekko. Taką właśnie opowieść niedawno usłyszałam od mojej sąsiadki z klatki — Marzeny, drobnej, spokojnej kobiety po trzydziestce. Z wyglądu — wzór inteligentnej elegancji, ale, jak się okazało, choćby takim osobom cierpliwość może się wyczerpać.
Kiedyś mieszkała w Poznaniu, pracowała w miejskiej bibliotece i obracała się w kręgu wspólnych znajomych — towarzystwo było różnorodne, ale raczej życzliwe. Jednym z nich był Sławek, dusza towarzystwa i amator flirtów, z którym czasem widywali się na herbacie. Nie byli przyjaciółmi, po prostu mijali się w życiu. Później Marzena przeniosła się do Warszawy, znalazła pracę, urządziła przytulne mieszkanko na Mokotowie i niemal zapomniała o dawnych „znajomych” z przeszłości.
Aż pewnego dnia… Sławek znów się pojawił.
Minęło kilka lat — zdążył się ożenić, rozwieść, a potem związać ponownie. Spotkali się przypadkiem na urlopie w Sopocie. Jak się okazało, Sławek był tam nie z nową żoną, a… sam. Marzena nie dociekała wtedy dlaczego — nie było jej to do niczego potrzebne. Mężczyzna ciągle próbował ją rozgadać: jak życie, gdzie teraz mieszkasz, jakie plany? Odpowiadała grzecznie, ale bez szczególnego zaangażowania.
Po tygodniu zadzwonił:
— Słuchaj, jesteśmy z Olą (tak miała na imię jego była żona) w Warszawie. Przyjechaliśmy na kilka dni, możemy się u ciebie zatrzymać?
Marzena oniemiała. Nie zdążyła choćby grzecznie odmówić — po trzech godzinach stali z walizkami pod jej drzwiami. „No dobrze — pomyślała. — Dzień, dwa, przetrwam.” Ale dzień, dwa zamieniły się w pięć… a potem w nieokreślony czas.
Sławek i Ola czuli się jak u siebie. Chodzili po mieszkaniu w bieliźnie, domagali się kolacji, urządzali wieczorne potańcówki, pili wino z jej kieliszków, nie sprzątali po sobie, a choćby zaprosili jakichś swoich znajomych — „tylko na godzinkę, pogadać”.
— Możemy zostać jeszcze jeden dzień? Tak tu przyjemnie! — szczebiotała Ola, smarując sobie kanapki z jej lodówki.
Marzena znosiła to, zaciśnięta zębami, aż wreszcie piątego dnia wyprowadziła ich za drzwi. Powiedziała, iż jest chora, i zasłoniła się pilnymi sprawami. Po ich wyjściu wyszorowała mieszkanie do połysku i postanowiła: nigdy więcej.
Minął miesiąc. Marzena ledwo odzyskała równowagę, gdy znów zadzwonił Sławek.
— Cześć! Jesteśmy z nową żoną, Kasią, w Warszawie na tydzień. Co u ciebie? Liczymy, iż nas przyjmiesz?
W Marzenie zagotowało się wszystko. choćby się na krześle wyprostowała.
„To już nie zwykła bezczelność. To — inwazja” — pomyślała.
Odpowiedziała spokojnie, ale stanowczo:
— Słuchajcie, szanuję was, ale moje mieszkanie to nie hotel. Nie mam ani ochoty, ani siły, żeby się w to znowu pakować. W Warszawie są hotele, hostele, mieszkania do wynajęcia. Liczę na zrozumienie.
Sławek się zawahał, po czym odłożył słuchawkę. Żadnego podziękowania, żadnych przeprosin — cisza.
Później Marzena zwierzyła mi się:
— Chyba wcześniej nie umiałam mówić «nie». Myślałam, iż bycie dobrą oznacza cierpliwe znoszenie. A teraz rozumiem: najpierw trzeba szanować siebie. jeżeli nie chcę kogoś gościć — nie czyni mnie to złą osobą. Czyni mnie dorosłą.
Jak myślicie, Marzena postąpiła słusznie? A może powinna była okazać współczucie i wpuścić „przyjaciół” ponownie? Gdzie leży granica między gościnnością a czystą bezczelnością?