– 11 dni. 7200 kilometrów. 6 krajów. Kilkaset litrów LPG. Dziesiątki ekip. Setki rozmów. Jeden cel – pomoc dzieciom z domów dziecka. To była podróż życia. I chcę Wam o niej opowiedzieć – pisze Michał Radoń z Orchowa, który starą Ładą wybrał się do Turcji, w ramach rajdu charytatywnego Złombol. Przedstawiamy jego relację.
Dzień 1 – 04.07 (piątek)
Start, pierwsza awaria i… McZłombol
Zaczęło się! W samo południe ruszyliśmy z domu w kierunku Stadionu Śląskiego, gdzie odbywał się oficjalny start Złombola. Humory dopisywały, silnik mruczał… do czasu. Na A1 Łada zaczęła przerywać, aż w końcu zgasła. Szybki zjazd na zatoczkę dla tirów i błyskawiczna diagnoza – przetarty kabelek od czujnika położenia wału. 5 minut, taśma, opaska i jedziemy dalej. Chrzest bojowy zaliczony!
Na Stadionie Śląskim meldujemy się około 19:00. Odbieramy pakiet startowy, przyklejamy rajdowe naklejki, podziwiamy dziesiątki pojazdów z duszą i rozmawiamy z pierwszymi ekipami – czuć klimat Złombola w powietrzu.
Około 22:00 ruszamy w drogę adekwatną. Po szybkim zaopatrzeniu i klasycznym przystanku w McDonald’s zapada decyzja – jedziemy przez Słowację, Węgry i Rumunię, omijając Serbię z powodu protestów i możliwych utrudnień na granicy.
Nocna jazda A4 daje nam jeszcze jedną niespodziankę – gigantyczny gabaryt i spory ruch powodują spowolnienie. Ale nie z nami te numery – nad ranem dobijamy do Koszyc na zasłużony, szybki nocleg. Pierwszy dzień za nami – i już wiemy, iż będzie się działo!
Dzień 2 – 05.07 (sobota)
Szarzyzna, kontrola i rumuńska niespodzianka
Dzień zaczynamy w Koszycach, które – cóż – nie urzekły nas swoim urokiem. Szare, zaniedbane blokowiska, wyraźna bieda i kręcące się po okolicy grupki miejscowych Romów sprawiają, iż nie chcemy tu zbyt długo zostawać. Szybka kawa, tankowanie i lecimy dalej – na południe.
Przelot przez Węgry przebiega głównie autostradą – krajobrazy raczej monotonne, ale przerywa je mała niespodzianka: kontrola celna niedługo po przekroczeniu granicy. Celnicy wydają się bardziej zestresowani niż my – nerwowo wypytują, zaglądają do auta, ale wszystko odbywa się w miłej atmosferze i po kilku minutach jesteśmy wolni.
Na granicy z Rumunią zapada decyzja o krótkim postoju w Oradei – i to był strzał w dziesiątkę. Miasto zaskakuje nas bardzo pozytywnie: pięknie odnowiona starówka, ciepły klimat i świetne jedzenie. Spacerujemy wśród murali, chłoniemy atmosferę i robimy przerwę na lokalny obiad. Przed wyjazdem poznajemy dwóch sympatycznych miłośników motoryzacji – szybka rozmowa przy Ładzie i masa pozytywnej energii na dalszą drogę.
Po zmroku ruszamy w stronę gór – celem jest początek trasy transfogaraskiej. Po północy docieramy na mały camping przy wjeździe na trasę, gdzie rozbijamy się na nocleg. Cicho, chłodno, z widokiem na ciemniejące zbocza – zapowiedź tego, co czeka nas jutro.
Dzień 3 – 06.07 (niedziela)
Transfogaraska, niedźwiedzie i most do Bułgarii
Ten dzień zapamiętamy na długo – bo Transfogaraska to coś, czego nie da się opisać jednym słowem.
Rano opuszczamy camping i wjeżdżamy na jedną z najbardziej spektakularnych tras w Europie. Droga wijąca się przez rumuńskie Karpaty, niezliczone zakręty, tunele, wodospady i widoki, które wyglądają jak z katalogu. Pogoda dopisuje – słońce, lekki wiatr i bezchmurne niebo podkreślają potęgę krajobrazu. Transfogaraska robi na nas niesamowite wrażenie – to absolutny must-drive dla wszystkich motomaniaka.
Niestety – nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. To niedziela, wakacje i piękna pogoda, więc cała trasa tonie w korkach. Dodatkowo przejazd przez słynny tunel na końcu trasy zostaje całkowicie zablokowany przez pożar… BMW. Tak – klasyka.
Po pokonaniu przełęczy i zjeździe na południową stronę zatrzymujemy się nad malowniczym jeziorem, żeby chwilę odetchnąć. Wtem – telefon pika. Alert RCB: uwaga, niedźwiedzie w okolicy. Brzmi groźnie… ale jeszcze tego nie traktujemy poważnie.
Wsiadamy do Łady, ruszamy kilka kilometrów dalej – i nagle: jest. Nasze pierwsze spotkanie z niedźwiedziem. Stoi tuż przy drodze. To nie była ostatnia taka sytuacja – mijamy ich coraz więcej: leżące na poboczu, spacerujące beztrosko w pełnym słońcu, zupełnie niewzruszone obecnością ludzi i samochodów. Spotykamy też samicę z młodymi – jak z filmu przyrodniczego. Widok robi wrażenie – piękne, dzikie, ale i nieprzewidywalne zwierzęta, których nie da się zignorować.
Dalej kierujemy się już w stronę granicy z Bułgarią. Przed Bukaresztem robimy szybkie zakupy w Lidlu (klimatyzacja i pasztet w tubie – niezastąpione), a przy okazji pomagamy ekipie z Lublina w naprawie układu wspomagania. Chwila integracji, trochę grzebania pod maską – i wszyscy wracają na trasę.
Na granicy czeka nas jeszcze jeden punkt kulminacyjny – Most Przyjaźni Giurgiu–Ruse nad Dunajem. Zachód słońca, szeroka tafla rzeki i monumentalna konstrukcja – widok zapiera dech w piersiach. Niestety, przebudowa mostu powoduje spory korek, więc cierpliwie czekamy na swoją kolej.
Po 21:00 docieramy na camping pod miejscowością Ruse. Szybki grill, zimne piwo i długie rozmowy z innymi załogami. Trzeci dzień za nami – a emocji jakby po tygodniu.
Dzień 4 – 07.07 (poniedziałek)
Przez Bułgarię do Azji
Wjeżdżając do Bułgarii czujemy się trochę jak w wehikule czasu – krajobrazy jakby zatrzymały się kilkadziesiąt lat temu. Szaro, pusto, drogi w słabej kondycji, przydrożne budynki wyglądają na dawno opuszczone. Łada Niva wtapia się idealnie w lokalny klimat – nie wyróżnia się zupełnie niczym wśród lokalnych pojazdów.
Trasa przez ten postdemoludowy świat prowadzi nas w stronę przejścia granicznego w Lesovo. W głowach zaczynają kiełkować obawy – od innych załóg docierają do nas niepokojące informacje o szczegółowych kontrolach po stronie tureckiej: rekwirowanie części zamiennych, stresujące przepytywania, długie postoje. Na domiar złego – nie mam wydrukowanej zielonej karty. Jest tylko PDF na telefonie. Świetnie.
Ale na granicy… niespodzianka. Trafiamy na najbardziej wyluzowanych celników, jakich można sobie wyobrazić. Uśmiechnięci, uprzejmi, bez zbędnych pytań. Zielona karta w PDF? „No problem, my friend.” Kilka minut i jesteśmy po drugiej stronie. Stres wyparowuje, a my po raz pierwszy w życiu jesteśmy w Azji.
Wieczorem docieramy na camping kilkadziesiąt kilometrów przed Stambułem – i to nie byle jaki. Namioty rozstawiamy dosłownie 10 metrów od brzegu Morza Marmara. Woda przejrzysta, ciepła, słona. Szum fal, miękki piasek, widok jak z folderu biura podróży.
Na miejscu spotykamy mnóstwo ekip z Polski. Wieczór upływa na rozmowach, wymianie doświadczeń, opowieściach z drogi i planach na kolejne dni. Nocą, przy szumie fal, zaczyna do nas docierać, jak daleko już jesteśmy od domu.
Dzień 5 – 08.07 (wtorek)
Azja, opuszczony Disneyland i nocna jazda do Samsun
Ten dzień zaczynamy nietypowo – rezygnujemy ze zwiedzania Stambułu. Słyszeliśmy zbyt wiele strasznych historii o gigantycznych korkach w normalny dzień, a w godzinach około południowych miasto zamienia się w betonowy korek. Zamiast tego – ruszamy dalej. Przekraczamy cieśninę Bosfor i… jesteśmy w Azji!
Jeszcze niedawno trudno byłoby mi uwierzyć, iż dojadę tam Ładą, i to w dobrym nastroju.
Naszym celem na dziś jest niezwykłe miejsce – tzw. „miasteczko Disneya”, czyli Burj Al Babas. To niedokończone, surrealistyczne osiedle luksusowych rezydencji w stylu bajkowych zamków. Projekt miał przyciągnąć bogatych inwestorów z Bliskiego Wschodu, ale deweloper zbankrutował, a ponad 500 identycznych pałacyków pozostało niedokończonych i opuszczonych. Miejsce wygląda jak gotowa scenografia do dystopijnego filmu – bajka, która nie wyszła.
Droga do Burj Al Babas prowadzi przez górskie rejony – kręte serpentyny, wspaniałe widoki i piekące słońce. Łada, dzielnie wspinając się na LPG, nie daje za wygraną… do momentu, aż zagotowuje pełen bak benzyny – efekt połączenia wysokiej temperatury, wysokości i ciągłych podjazdów. Jedziemy w grupie m.in. ze Skodą Forman, która z kolei zaczyna gotować płyn chłodniczy. Na poboczu – szybka modyfikacja układu chłodzenia i ruszamy dalej.
Na miejscu – bajkowe widoki i… rozczarowanie. Ochroniarz przy wjeździe żąda 30 € za wjazd auta. Negocjacje nic nie dają, więc rezygnujemy z wejścia. Miasteczko oglądamy z pobliskiego wzgórza – choćby z oddali robi piorunujące wrażenie. Setki pustych zamków na tle wzgórz wyglądają wręcz nierealnie.
Po zjeździe z gór zatrzymujemy się jeszcze w jednej z lokalnych miejscowości na szybki posiłek – proste, pyszne tureckie jedzenie, a do tego niesamowicie przyjaźni lokalsi, którzy z zainteresowaniem zagadują o nasze auta.
Dalej lecimy w składzie pięciu załóg – kierunek: Samsun. Niestety kilkaset kilometrów przed celem ekipa w Żuku traci piąty bieg – prędkość przelotowa spada dramatycznie, ale nie poddajemy się. Ostatecznie, po długiej nocnej jeździe, docieramy do Samsun o 3 w nocy. Zmęczeni, ale zadowoleni – bo Azja naprawdę zaczyna się rozkręcać.
Dzień 6 – 09.07 (środa)
Meta! Morze, piach i duma
Rano ruszamy wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego, kierując się na długo wyczekiwaną metę Złombola. Turecki klimat daje się odczuć na każdym kroku – warsztaty samochodowe przy drodze, rozgrzany asfalt, a po lewej stronie nieustannie towarzyszy nam widok błękitnego morza. To ostatni odcinek – wyjątkowo malowniczy i pełen emocji.
W kolumnie kilku załóg śmiech, żarty i wymiana wrażeń. Wszyscy wiedzą, iż już jesteśmy prawie na miejscu. Gdy w końcu docieramy do mety, robi to niesamowite wrażenie – szeroka, słoneczna plaża, ciepłe morze i… traktory, które wciągają nasze auta po piasku. Rajd kończy się tak, jak powinien – w miejscu, które wygląda jak nagroda za cały trud drogi.
Plaża przygotowana perfekcyjnie, infrastruktura dopięta na ostatni guzik – ogromne uznanie dla organizatorów, Marcina i Martyny, oraz władz miasta, które naprawdę przyłożyły się do tego, byśmy poczuli się wyjątkowo. Widać było, iż wszystko zostało przemyślane i przygotowane z sercem.
Wieczorem na scenie koncerty, rozmowy, integracja z innymi ekipami. Zbijamy piątki z organizatorami, dzielimy się historiami z trasy i celebrujemy wspólny sukces. Pogoda jak na zamówienie, fale delikatnie rozbijają się o brzeg, a my siedzimy na plaży z satysfakcją – udało się. Dojechaliśmy.
To nie była zwykła podróż. To była prawdziwa przygoda.
Dzień 7 – 10.07 (czwartek)
Twierdza, 2000 metrów i śrubokręt ratuje Poloneza
Dzień zaczynamy od reorganizacji – część załogi się przesiada, zmieniają się składy, ale energia dalej ta sama: pozytywna i pełna motywacji. Pierwszy przystanek to twierdza w Giresun, z której rozciąga się spektakularny widok na całe miasto, zatokę i bezkresne Morze Czarne. Obowiązkowy zakup magnesów, szybka kawa i lecimy dalej – kierunek: Kapadocja.
Po drodze zaczyna się prawdziwa jazda – mordercze podjazdy, zakręty i wysokości, które robią wrażenie nie tylko na nas, ale i na naszych silnikach. gwałtownie osiągamy okolice 2000 m n.p.m., a krajobraz zmienia się z zielonych gór w surowe skały i półpustynne przestrzenie. Z jednej strony ogromne przestrzenie, z drugiej – czujemy, iż naprawdę jesteśmy w środku Anatolii. Widoki przez całą trasę zapierają dech w piersiach – momentami jedziemy w ciszy, tylko z zachwytem w oczach.
W pewnym momencie zauważamy stojącego na poboczu Poloneza – ekipa walczy z usterką. Okazuje się, iż padła pompa paliwa, a przy demontażu w misce olejowej ląduje… popychacz. Szybka konsternacja i pytanie: co teraz?
Na szczęście przychodzi pomysł z kategorii „technika z podwórka”: dorabiamy nowy popychacz ze starego śrubokręta. Pomysł może szalony, ale działa – Polonez wraca do gry! Głośne brawa, uściski i wspólne zdjęcie. To właśnie Złombol – tu każda ekipa to jedna drużyna.
Po bardzo długim i pełnym wrażeń dniu, po godzinie 1 w nocy docieramy do Kapadocji. Chociaż ciemno, to już czuć magię tego miejsca – zapach skał, chłodniejsze powietrze i cisza, która mówi więcej niż tysiąc słów.
Dzień 8 – 11.07 (piątek)
Balony, sól, kebab i samotna droga na północ
Pobudka przed 5:00 rano. Ciężko się zwlec z namiotu, ale wiemy, po co tu jesteśmy. Kapadocja nie wybacza spania do 9. Wychodzimy jeszcze zaspani – i wtedy to się dzieje…
Setki balonów unoszą się w ciszy nad księżycowym krajobrazem. Słońce wschodzi powoli, skały żarzą się pomarańczem, a niebo pełne kolorowych kul. Delikatne syknięcia palników, cisza, magia. Stoję i patrzę – z zachwytem, niedowierzaniem i poczuciem, iż jestem dokładnie tam, gdzie chciałem być.
Po tej bajce ruszamy zwiedzać skalne cuda Göreme – miasta wykute w tufie, wąskie korytarze, wykute w skale kościoły i całe „dzielnice”. Robimy jeszcze szybki przystanek w lokalnym sklepie – bez przypraw i suszonych owoców, ale za to… dywan musi być! Pamiątka z Turcji w najlepszym stylu.
Następnie obieramy kurs na zachód. Krótki przystanek przy Tuz Gölü – gigantycznym, słonym jeziorze. Powierzchnia biała, płaska jak stół, odbija niebo jak lustro. Woda płytka, słona, czysta. Spacerujemy chwilę po krawędzi tego dziwnego krajobrazu – miejsce jak z innego wymiaru.
Zbliżamy się do Ankary, mijając ją autostradą – ale choćby z daleka robi potężne wrażenie. Wieżowce, nowoczesna infrastruktura, szerokie arterie. Turecka stolica z rozmachem.
Na kolację zatrzymujemy się w Gerede, w lokalnej knajpce. Trafiamy na niesamowicie sympatycznego właściciela – kebab, grillowane mięso, świeże warzywa i herbata z czajniczka. Smakuje lepiej niż niejeden obiad w restauracji z gwiazdką.
Po zmroku wjeżdżamy znów do Stambułu – po raz drugi, i choć to nie pierwszy raz, przez cały czas zachwyca. Miasto nocą tętni życiem, światła, mosty, meczety – wszystko żyje, oddycha i… stoi w korku. Tak, choćby w środku nocy. Korek o 1:30? Proszę bardzo.
W tym miejscu następuje rozdzielenie ekip – zostaję sam. Jeszcze kilka ostatnich nocnych zdjęć, chwila refleksji, ucieczka przed bezdomnymi psami, które chyba wyczuły zmęczonego kierowcę… i ruszam w samotną drogę powrotną do Polski.
Dzień 9 – 12.07 (sobota)
Bułgarska melancholia, Bukareszt nocą i… nieoczekiwani pasażerowie
Po krótkim śnie ruszam w kierunku granicy – znów wybieram sprawdzone przejście Lesovo. Po stronie tureckiej – standardowo sympatycznie, uśmiechnięci celnicy, szybkie formalności. Po stronie bułgarskiej – już mniej przyjemnie. Skrupulatni, dokładni, nieprzyjemnie wnikliwi, ale obywa się bez większych problemów i mogę jechać dalej.
Bułgaria po raz drugi i po raz kolejny… rozczarowuje. Choć wybieram delikatnie inną trasę niż wcześniej, widoki wciąż przygnębiające – zaniedbane wsie, opuszczone budynki, pustka. Trudno uwierzyć, iż to Unia Europejska. Czas tam jakby się zatrzymał, a dookoła dominuje szarość.
Kolejne déjà vu – korki przed Mostem Przyjaźni w Ruse. Ale tym razem coś się zmienia: spotykam znajomą ekipę z Poloneza! Czekanie mija gwałtownie – żarty, wspomnienia z trasy, wspólne zdjęcia i śmiech. Ten rajd naprawdę łączy ludzi.
Po przekroczeniu granicy rumuńskiej kieruję się prosto do Bukaresztu – zgodnie z planem, który wcześniej ustaliliśmy razem. Nocne zwiedzanie zaczyna się po 22:00 i… Bukareszt zaskakuje. Monumentalne budowle, pięknie podświetlone ulice, kawiarnie pełne ludzi, pulsujące życie – miasto oddycha pełną piersią choćby w środku nocy. Robi ogromne wrażenie i na pewno chcę tu kiedyś wrócić na dłużej.
A wtedy przychodzi wiadomość, która zmienia bieg tej „samotnej” trasy powrotnej. Po północy dostaję sygnał: w okolicach Pitești stoi Skoda – załoga potrzebuje pomocy, dwie osoby szukają transportu do Polski.
Bez wahania chwytam za telefon. 45 minut później parkuję pod hotelem Rafała i Marty. Krótka rozmowa, szybkie ustalenia i mamy to – od rana ruszamy już we trójkę w stronę domu. Samotna podróż zmienia się w kolejną wspólną przygodę.
Dzień 10 – 13.07 (niedziela)
Ostatnia prosta, nowi towarzysze i niepokój o ekipę z Buchanki
Rano, około 10:00, zostawiamy Skodę u lokalnego pasjonata motoryzacji – zostanie na lawetę do Polski. Marta i Rafał okazują się przesympatyczni – rozmowy o trasach, bajkowe anegdoty, a przy okazji odkrywamy, że… mamy wiele wspólnych znajomych w Polsce. Świat naprawdę jest mały.
Wieczorem docieramy do Krakowa – około 22:30, koniec drogi dla ekipy. Załoganci odjeżdżają, ja zostaję na noc w hotelu. I wtedy, przed snem – wiadomość.
Dociera do nas informacja o tragicznym wypadku w Turcji, w Bayburcie – ekipa z Buchanki z Bydgoszczy brała udział w zderzeniu, w którym zginęły dwie osoby, a kilku Polaków zostało rannych. Chwila stresu, szybki kontakt – na szczęście wszyscy żyją. To przypomnienie: Złombol to nie tylko przygoda, ale też ryzyko, które niesie za sobą ta trasa.
Uff, głęboki oddech. Idę spać z nadzieją i wdzięcznością, iż w tej wielkiej karawanie nie zostaliśmy sami.
Dzień 11 – 14.07 (poniedziałek)
Droga do domu i wielki finał
Po spokojnym, leniwym poranku w hotelu w Krakowie pakuję się po raz ostatni i ruszam w stronę domu. Tym razem bez pośpiechu, bez dramatów – tylko ja, Łada i ostatnie kilometry. Droga mija spokojnie, bez przygód – jakby choćby ona wiedziała, iż to już koniec tej niesamowitej podróży.
Po 11 dniach i ponad 7200 przejechanych kilometrach staję pod domem. Zmęczony, ale uśmiechnięty. Zadowolony, szczęśliwy i przede wszystkim – spełniony.
To wszystko było możliwe dzięki Wam – sponsorom, osobom wspierającym, znajomym, rodzinie, każdemu kto dorzucił złotówkę, udostępnił post, kibicował czy po prostu był ze mną myślami. Dziękuję z całego serca. Bez Was nie byłoby tej wyprawy.
A efekt wspólny? Złombol 2025 przekroczył już 3,5 miliona złotych zebranych na dzieci z domów dziecka.
Złombol to nie tylko rajd – to ludzie, pomoc, przygoda i wspólna sprawa, która łączy choćby na końcu świata.
Do zobaczenia na kolejnej trasie… albo gdzieś po drodze.







