**Dziennik, 15 czerwca**
„Halinka, może zostanę u was na lato?” — powiedziała Elżbieta Stanisławowa, wycierając ręce w kuchenną ścierkę. „Mieszkanie mi zalali sąsiedzi z góry, teraz remont. Budowlańcy mówią, iż do jesieni nie skończą.”
Halina zastygła z chochlą nad garnkiem pomidorowej. Lato z teściową? Trzy miesiące pod jednym dachem? W myślach przeliczyła wakacje dzieci, urlop męża, wyjazdy na działkę… A przez cały ten czas obok będzie Elżbieta Stanisławowa z jej uwagami, radami i tym wiecznie niezadowolonym spojrzeniem.
„Oczywiście, mamo” — usłyszała swój własny głos. „Zostańcie. Gdzie indziej mielibyście iść?”
„No to świetnie!” — ucieszyła się teściowa. „Nie będę wam ciężarem, pomogę, wnukami się zajmę. Władek w pracy przepada, a ty sama z dziećmi się męczysz.”
Władysław faktycznie wracał późno, ale Halina doskonale radziła sobie z dziesięcioletnim Krzysiem i siedmioletnią Zosią. Radziła sobie, dopóki w ich uporządkowane życie nie wtargnęła Elżbieta Stanisławowa ze swoimi zasadami.
Już następnego dnia teściowa wzięła się za porządki. Umyła wszystkie naczynia od nowa, bo według niej Halina źle płukała detergent. Przestawiła produkty w lodówce, tłumacząc, iż wędlina musi leżeć na górnej półce, a nie byle gdzie. Dziecięce zabawki starannie poukładała w pudełka i wyniosła do schowka.
„Po co w domu bałagan?” — oznajmiła Zosi, która szukała ukochanej lalki. „Pobawiłaś się — posprzątaj.”
Zosia rozpłakała się, a Halina, zaciśniętymi zębami, poszła wyciągać zabawki z powrotem.
„Elżbieto Stanisławo, dzieci powinny czuć się w domu swobodnie” — spróbowała zaprotestować.
„Swoboda to nie znaczy po chamsku” — odparła teściowa. „Za moich czasów dzieci były wychowane.”
Krzyś, słysząc rozmowę, mruknął coś pod nosem i poszedł do swojego pokoju. Od początku unikał babci, a ona wciąż go poprawiała: albo muzyka za głośno, albo za długo przy komputerze, albo za dużo hałasu z kolegami na podwórku.
Wieczorem Władysław wrócił zmęczony i głodny. Halina, jak zwykle, podgrzała mu kolację, ale zanim zdążyła podać, wtrąciła się Elżbieta Stanisławowa.
„Władeczku, wyglądasz jak szkielet!” — biadała, nakładając mu pełny talerz pomidorowej. „Hala źle cię karmi, same te sklepowe półprodukty. Jutro pójdę na targ, kupię prawdziwego mięsa, nakotlę.”
„Mamo, nie trzeba, mamy wszystko” — próbował się opierać Władysław, ale matka już się rozpędziła.
„Jak to nie trzeba? Tyś mój syn, ja się o ciebie troszczę! A tu widzę, kompletnie was zaniedbali… Koszule nieprasowane, skarpety z dziurami. Za moich czasów żona dbała o męża jak należy.”
Halina poczuła, jak kipi w środku. Cały dzień prała, sprzątała, gotowała, woziła dzieci do szkoły i na zajęcia, a teraz jeszcze zarzuty o brak troski.
„Dbam o rodzinę” — powiedziała cicho, ale stanowczo. „Tylko czasy są inne, Elżbieto Stanisławo.”
„Czasy, czasy” — skrzywiła się teściowa. „A rodzina zawsze ta sama.”
Władysław milczał, metodycznie zajadając zupę. Nigdy nie wtrącał się w konflikty między żoną a matką, woląc przeczekać. Halinę to wściekało najbardziej — mógłby czasem stanąć w jej obronie.
Po tygodniu wspólnego życia atmosfera stała się nie do zniesienia. Elżbieta Stanisławowa krytykowała wszystko: gotowanie Haliny, wychowanie dzieci, prowadzenie domu. Wstawała o szóstej i hałasowała w kuchni, robiąc śniadanie „jak należy”. Dzieci skarżyły się, iż babcia nie daje im spokojnie zjeść, ciągle poprawia, jak trzymać widelec i ile żuć.
„Mamo, może pojedziecie do cioci Ireny w odwiedziny?” — zaproponował Władysław podczas kolejnej awantury. „Ona was przecież zapraszała.”
„A co, ja tu przeszkadzam?” — oburzyła się Elżbieta Stanisławowa. „Pomagam, staram się, a wy mnie wyrzucacie! Irena w kawalerce mieszka, tam miejsca nie ma. Czy ja wam zawadzam?”
„Nie zawadzacie” — skłamała Halina. „Tylko…”
„Tylko co? Mów wprost!”
„Tylko mamy różne spojrzenia na życie” — ostrożnie powiedziała Halina. „I inaczej wychowujemy dzieci.”
„Aha!” — triumfalnie wykrzyknęła teściowa. „Więc o to chodzi! Moje wychowanie wam nie pasuje? A Władek jakim wyrósł? Porządnym człowiekiem, pracowitym!”
„Mamo, przestań” — zmęczonym głosem poprosił Władysław. „Wszyscy jesteśmy nerwowi.”
„Nie przestanę! Chcę zrozumieć, o co wam chodzi! Czym wam przeszkadzam?”
Halina wzięła głęboki oddech. Nagromadzona frustracja domagała się ujścia, ale powstrzymywała się ze wszystkich sił.
„Nie przeszkadzacie” — powtórzyła. „Ale każda rodzina ma prawo do swoich granic.”
„Granic!” — prychnęła Elżbieta Stanisławowa. „Dla rodzonej matki granice! Co za czasy…”
Krzyś i Zosia przycupnęli w kącie, przestraszeni spojrzeniami dorosłych. Dzieci wyczuwały napięcie i starały się być niewidoczne.
Nazajutrz Halina postanowiła porozmawiać z dziećmi. Wiedziała, iż też mają niełatwo.
„Jak tam, skarby?” — zapytała, sadzając je obok siebie na kanapie.
„Babcia jest dziwna” — przyznała Zosia. „Ciągle się gniewa i mówi, iż jesteśmy niegrzeczni.”
„A mnie powiedziała, iż komputer niszczy mózg” — dodał Krzyś. „I iż za jej czasów dzieci biegały po podwórku, a nie siedziały w domu.”
„Babcia po prostu żyła inaczej” — próbowała wytłumaczyć Halina. „Troszczy się o was.”
„Ale ja się przy niej nie czuję dobrze” — zawodziła Zosia. „Mogę jeść nie w kuchni, tylko tutaj?”
Halina przytuliła córeczkę. Jej samej też było nieswojo. Dom przestał być bezpieczną przystanią, miejscem, gdzie można odetchnąć. Teraz wszyscy chodzili na palcach, bojąc się narazić na uwagę teściowej.
Tymczasem Elż