Teściowa znów chce mnie odwiedzić, ale powiedziałam „nie” i już się nie rozmyślę.

twojacena.pl 2 tygodni temu

Teściowa znowu chce do nas przyjechać, ale tym razem stanowczo powiedziałam – nie. I nie zmienię zdania.

Mój mąż, jak to mój mąż, znowu zaczął namawiać: „Mama tak się za nami stęskniła, koniecznie chce nas odwiedzić!”. I wtedy coś we mnie pękło. Od raz rzuciłam stanowcze „nie”. Jeden jedyny jej przyjazd przez wszystkie sześć lat naszego małżeństwa wystarczył mi aż nadto, żeby przysiąc sobie – nigdy więcej. Wtedy wpadła nie sama, ale z siostrą, bez zapowiedzi, jak grom z jasnego nieba. Wówczas jeszcze się przemogłam. Teraz – ani mowy.

– jeżeli chcesz się z mamą zobaczyć – proszę bardzo, zabierz córkę, jedźcie do niej. Chcesz, wynajmij jej hotel – słowa nie powiem. Ale do mojego domu więcej nie wchodzi.

Jak się jednak okazało, teściowa choćby słuchać nie chce ani o hotelu, ani tym bardziej o przyjęciu u siebie. Musi koniecznie do nas, do naszego mieszkania. Zastanawiam się – po co tak uporczywie pcha się tam, gdzie jej nie chcą?

Mąż pochodzi z województwa świętokrzyskiego. Poznaliśmy się jeszcze na studiach, w Warszawie. Przed ślubem wynajmował mieszkanie ze znajomymi, potem wprowadził się do mnie. Mieszkanie kupili mi rodzice dziesięć lat temu, jest na moje nazwisko. To moje cztery ściany, ja za nie odpowiadam.

Teściowa to nie żadna biedaczka. Nie raz mogłaby pomóc synowi w zakupie mieszkania, ale woli powtarzać: „A nagle się rozwiedziecie, a ta sprytna żona wszystko zabierze? Niech lepiej mieszka u niej, bezpieczniej”. Za to jego siostrze, Kasi, pomagała hojnie. Ta nawet, na jej radę, fikcyjnie rozwiodła się z mężem, żeby dostać od matki pomoc na kredyt. Teraz Kasia mieszka w Gdańsku, siedzi na macierzyńskim, a jej „były” spłaca kredyt i alimenty. Wszyscy zadowoleni.

Co więcej, teściowa raz zaproponowała nam to samo – rozwód dla pozorów. Wtedy odpowiedziałam lodowato:

– jeżeli się rozwiedziemy, to na serio. Od razu. Pakujesz swoje rzeczy i żyjesz, jak chcesz, sam.

Od tamtej pory temat zamknięty. Do jej domu nigdy nie jeździłam – nie miałam ochoty. Ale trzy lata temu jednak przyjechała. Powiedziała:

– Chcę choć raz zobaczyć wnuczkę. Ze zdjęć nie wiem, do kogo podobna.

Zgodziłam się. Ale nikt nie uprzedził, iż znów przyjedzie z siostrą. Widocznie potrzebowały urządzić prawdziwą sesję porównawczą. Plan spalił na panewce – córka jest żywym portretem od ojca. choćby one to przyznały.

Przygotowałam im pokój, urządziły się, pobawiły z wnuczką, dostały prezenty. Potem zasiedliśmy do stołu. Zaserwowałam pełne trzy po trzy: pieczony kurczak, pulpety, trzy sałatki, wędliny, sery, tort, owoce… Ledwo usiedliśmy, a tu zaczyna się.

– A gdzie pierogi? – surowo spytała teściowa.

– Czyście głodne zostały? – zdziwiłam się.

– Nie, tak tylko pytam…

Po kolacji ciąg dalszy:

– Mój syn doskonale wie, co lubię. Tobie chyba nie powiedział?

Przypomniałam sobie, jak mąż wspominał – u nich w domu kult podrobów: wątróbka, pasztetowa, pierogi z mięsem. Ja od dziecka nie znoszę zapachu surowej wątroby i gotować tego nie potrafię.

Następnego dnia wyszły na spacer, a ja postanowiłam „sprawić przyjemność” – upiekłam drożdżówki z ziemniakami i serem. Podaję.

– A gdzie te z mięsem? – znowu niezadowolenie. – Wiesz przecież, iż je uwielbiam!

Wytłumaczyłam, iż nie znoszę zapachu. Przewróciła oczami. Później przy obiedzie kolejna scena:

– Co, zupa bez flaków?! Z mięsem?! – powiedziałWróciłam właśnie z nowo kupioną wątróbką w torbie – zamówioną specjalnie na jutro, żeby teściowa w końcu miała powód, by narzekać na coś świeżego.

Idź do oryginalnego materiału