**„Teściowa zmusiła mnie do zrzeczenia się udziału”**
— Co znaczy „zrzec się udziału”? — głos Bożeny drżał. — Weroniko Stanisławo, to przecież spadek po moim mężu!
— Spadek po **moim** synu — odcięła teściowa, prostując się dumnie. — Nie po tobie. Jesteś tu nikim, przygodną. Krzysiek to mój syn, nie twój.
— Jak to „przygodną”? — Bożena poczuła, jak gorąca fala uderza jej do gardła. — Jesteśmy małżeństwem! Osiem lat razem!
— Osiem lat to nie wieczność — Weronika zaśmiała się szyderczo. — Mój pierwszy małżeństwo trwał dwadzieścia trzy lata. A potem się rozpadł. Więc nie udawaj od razu małżonki na śmierć i życie.
Bożena stała w kuchni, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. Jeszcze pół godziny temu gotowała żurek dla całej rodziny, ciesząc się, iż teściowa w końcu zgodziła się rozmawiać o podziale mieszkania po śmierci teścia. A teraz to.
— Weroniko Stanisławo, porozmawiajmy spokojnie — spróbowała opanować emocje. — Tadeusz Stefanowicz zapisał mieszkanie Krzysztofowi. Zgodnie z prawem połowa należy także do mnie, jako do żony.
— Nic ci nie należy! — teściowa podniosła głos. — Mój mąż dostał to mieszkanie w siedemdziesiątym piątym! Ja tu żyłam czterdzieści osiem lat! Wychowałam dzieci, niańczyłam wnuki! A ty skąd się wzięłaś? Przyjechałaś ze swojej wsi, omotałaś Krzysia, a teraz rościsz sobie prawa!
— Nie jestem ze wsi, jestem z Koszalina — odparła cicho Bożena. — I nikogo nie omotałam. Kochamy się z Krzysiem.
— Miłość — prychnęła Weronika. — W twoim wieku jaka miłość? Masz trzydzieści osiem, zegar tyka. Chodzi ci o meldunek w Warszawie, to wszystko.
Wtem do kuchni wszedł Krzysztof z torbami z Biedronki. Na widok czerwonych twarzy żony i matki zesztywniał.
— Co się stało? — zapytał, stawiając zakupy na stole.
— Twoja matka żąda, żebym zrzekła się swojej części mieszkania — powiedziała Bożena, starając się mówić spokojnie.
Krzysztof spojrzał na matkę, potem na żonę.
— Mamo, przecież ustaliliśmy, iż będziemy żyć razem. Po co te rozmowy?
— Krysiu — Weronika nagle zmieniła ton na słodki — myślę o twojej przyszłości. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Rozwiedziecie się, a ona zabierze połowę.
— Mamo, przestań. Nie zamierzamy się rozwodzić.
— Nie zamierzają — przedrzeźniła teściowa. — A kto zamierza? Ja też nie zamierzałam z twoim ojcem, a wyszło inaczej. Życie bywa nieprzewidywalne.
Bożena milczała, obserwując tę scenę. Krzysztof wyraźnie nie wiedział, co powiedzieć. Wiercił się jak uczeń wezwany do tablicy bez przygotowania.
— Mamo, no dlaczego tak? — w końcu wydukał. — Bożena to rodzina.
— Rodzina — powtórzyła Weronika. — A dzieci gdzie? Osiem lat razem, a zero potomstwa. Może w ogóle nie może mieć?
Bożena poczuła, jak płonie jej twarz. To był ich najczulszy punkt. Z Krzysztofem bardzo chcieli dziecka, ale nie wychodziło. Byli u lekarzy, brali leki — bez efektu.
— Weroniko Stanisławo, to nasza prywatna sprawa — warknęła przez zęby.
— Prywatna! — teściowa pokręciła głową. — Żonę sobie wziął taką, co nie rodzi, a ja mam milczeć? Ja chcę wnuki, rozumiesz? Siedemdziesiąt lat mam, ile jeszcze czekać?
— Mamo, przestań! — Krzysztof podniósł głos. — To nieładnie.
— Co nieładnie? Prawdę mówić nieładnie? — Weronika usiadła na stołku, wyciągając chusteczkę. — Nie moja wina, iż ma problemy z kobiecymi sprawami. Może lekarz by jej radził rozwód i kogoś prostszego.
Bożena nie wytrzymała.
— Wychodzę — rzuciła, rozpinając fartuch. — Nie słucham już tego.
Weszła do sypialni, zaczęła pakować rzeczy. Drżały jej ręce. Czy to naprawdę się dzieje?
— Bożena, zaczekaj! — Krzysztof wkroczył za nią. — Nie przejmuj się, mama tylko się martwi.
— Martwi? — odwróciła się. — Krzysiu, ona **żąda**, żebym zrzekła się udziału! Jakbym była jakąś oszustką!
— No nie żąda, tylko prosi…
— Prosi? Słyszałeś, jak „prosi”? Praktycznie mnie wyrzuca!
Krzysztof usiadł na łóżku, pocierając skronie.
— Rozumiesz, mama boi się zostać na bruku. Całe życie w tym mieszkaniu.
— A ja ją wyrzucam? Mówiłam, iż będziemy żyć razem! Cztery pokoje, miejsca dla wszystkich.
— Wiem, wiem. Ale ona nie ufa papierom. Myśli, iż jeżeli coś między nami pójdzie nie tak, ona ucierpi.
Bożena zatrzymała się, patrząc na niego.
— Krzysiu, powiedz prawdę. Po czyjej jesteś stronie?
— Po twojej. Jesteś moją żoną.
— To dlaczego nie stanąłeś za mną w kuchni? Dlaczego pozwoliłeś, żeby tak o mnie mówiła?
Milczał. Zrozumiała, iż nie odpowie.
— Jadę do Asi na parę dni — powiedziała, zapinając sumkę. — Muszę pomyśleć.
— Bożena, nie trzeba. Zostań, pogadamy.
— O czym? O tym, jak najlepiej się zrzec? Albo jak wynieść się, żeby mamie nie przeszkadzać?
Wzięła torbę, wyszła. W przedpokoju natknęła się na Weronikę.
— Wychodzisz? — spytała teściowa z zadowoloną miną. — Dobrze robisz. Przewietrzysz głowę.
— Weroniko Stanisławo, niech pani jedno zrozumie — Bożena stanęła. — Nie chcę pani mieszkania. Chcę tylko wiedzieć, iż mam dom. Że mnie stąd nie wyrzucą przy pierwszej kłótni.
— Dom masz. W Koszalinie.
— Tam już dawno obcy ludzie.
— No to znajdziesz gdzie indziej.
Bożena wyszła, stała długo na klatce. Łzy płynęły, ale ich nie czuła. Osiem lat starań — by być dobrą żoną, dobrą synową. Gotowała, sprzątała, opiekowała się teściową podczas jej choroby. A teraz to.
Przyjaciółka Asia przyjęła ją zdumiona.
— Bożka, co się stało? Wyglądasz jak po pogrzebie.
— Gorzej — weszła do środka. — Mogę przenocPo długiej rozmowie z Asią Bożena zrozumiała, iż czasem dla świętego spokoju warto oddać choćby to, co słusznie należne, by zachować to, co najcenniejsze — siebie samą i odrobinę godności.