Czasami życie układa tak dziwne scenariusze, iż trudno od razu zrozumieć, gdzie kończy się życzliwość, a zaczyna okrutna ironia losu. Nigdy bym nie pomyślała, iż po dwiesnastu latach wspólnego życia pod jednym dachem z teściową, gdy wszystko wydawało się ustalone i przewidywalne, nasza rodzina stanie przed moralnym ultimatum — płaćcie lub wynoście się.
Dawno temu, zaraz po ślubie, Zofia Marcinówna zaproponowała nam z mężem, byśmy wprowadzili się do jej przestronnego trzypokojowego mieszkania w centrum Warszawy, a sama z własnej woli przeniosła się do mojej malutkiej kawalerki na Białołęce. Byliśmy w siódmym nieśle — mieszkanie w centrum, w dobrych warunkach, i to za zgodą teściowej? Co mogło być lepsze dla młodego małżeństwa?
Pieniądze weselne zainwestowaliśmy w remont: od podłogi po sufit odnowiliśmy całe mieszkanie, postawiliśmy nową kuchnię, wymieniliśmy łazienkę, położylismy panele, delikatnie zmieniliśmy układ pomieszczeń. Teściowa, gdy zaglądała, tylko się zachwycała. *„Jak u was pięknie!”*, *„Jacy wy zaradni!”* — powtarzała za każdym razem. W zamian, z wdzięczności, przejęliśmy wszystkie rachunki za jej nowe lokum. Odetchnęła z ulgą, dziękowała, mówiła, iż choćby coś oszczędza z emerytury. I rzeczywiście — przez te lata ani razu nie żałowaliśmy tej decyzji.
Urodził się nam syn, potem córka. Gdy dzieci było dwoje, zapragnęliśmy własnej przestrzeni. Zaczęliśmy odkładać na nowe mieszkanie — kupno czteropokojowego od razu przekraczało nasze możliwości. Teściowej o naszych planach nie mówiliśmy, licząc, iż gdy przyjdzie czas, wszystko załatwimy polubownie.
Wszystko się zmieniło, gdy Zofia Marcinówna przeszła na emeryturę. euforia z wolności gwałtownie minęła, gdy uznała, iż emerytura to *„groszowa głodowa”*. Przy każdej wizycie słyszeliśmy te same skargi: *„Jak tu żyć za te marne złotówki?”*, *„Emeryci w tym kraju to nikomu niepotrzebni!”*. Nie pozostawaliśmy obojętni — kupowaliśmy jej produktó, lekarstwa, pomagaliśmy w drobiazgach, byle tylko nie urazić. Aż pewnego dnia, przy herbatce, rzuciła zdanie, które mężowi odebrało mowę.
— Synku — powiedziała — wy przecież de facto mieszkacie w moim mieszkaniu. Więc zacznijcie mi płacić czynsz. Nie dużo, powiedzmy, dwa tysiące złotych miesięcznie.
Mąż zaniemówił. choćby nie od razu pojął, o co chodzi. A gdy w końcu zrozumiał, odparł:
— Mamo, mówisz poważnie? My płaczy za ciebie rachunki, wożymy zakupy, twoje życie kosztuje cię grosze. A ty nam o czynszu?
W odpowiedzi usłyszeliśmy ultimatum:
— No to się zamieńmy z powrotem! Chcę wrócić do swojego mieszkania!
Zrozumieliśmy jedno: to szantaż. Brutalny, bezpośredni i kompletnie niewdzięczny. Ale teściowa nie spodziewała się, iż mamy już zebrane pieniądze na wkład własny pod nowe lokum. Wysłuchaliśmy jej w milczeniu, a wieczorem postanowiliśmy, iż tak dalej być nie może.
Po kilku dniach przyszliśmy do niej z tortem — nie po to, by przepraszać, ale z nadzieją, iż może jednak zmieni zdanie. ale ledwo wspomnieliśmy o mieszkaniu, a ona rzuca:
— No i co, zdecydowaliście się? Czy będziecie się tu tłoczyć?
Cierpliwość się wyczerpała.
— Pani Zofio — powiedziałam spokojnie — tłoczyć się nigdzie nie będziemy. Odbiera pani swoje mieszkanie, a my idziemy własną drogą.
— A skąd weźmiecie pieniądze?
Mąż przerwał:
— To już nie twój problem. Tylko pamiętaj, mamo, sama to wybrałaś. Chciałaś pustki w trzypokojowym — masz.
Wszystko potoczyło się szybko. Znaleźliśmy odpowiednie mieszkanie, wzięliśmy kredyt, wykorzystaliśmy wszystkie oszczędności i moją kawalerkę, by zmniejszyć raty. Po trzech tygodniach pakowaliśmy rzeczy.
Teraz teściowa znów jest w swoim odnowionym przez nas mieszkaniu, którym tak się zachwycała — dopóki nie zdała sobie sprawy, iż dostała je za darmo. Teraz narzeka sąsiadkom na *„fuszerkę po remoncie”* i *„niewdzięczne dzieci”*, sama płaci rachunki, sama dźwiga torby ze sklepu i wreszcie poznała smak emerytury bez *„tłustych”* dodatków.
My mieszkamy w nowym czteropokojowym mieszkaniu. Ciasno, ale wolno. I duchowo, i fizycznie. Nie musimy się już przed nikim tłumaczyć, ani bać *„nagłych uraz”* i nowych wymyślonych warunków. Postawiliśmy kropkę, po której zaczęło się nowe życie.
Jak mówią — jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Tyle iż teraz — nie my.