"Teściowa śmiała się z naszej biedy, kupując kolejne futro za nasze roczne zarobki": Teraz to my stoimy mocno na nogach

zycie.news 1 godzina temu

W jej – problemem było to, czy nowe futro jest wystarczająco „okazałe”, żeby sąsiadki pękły z zazdrości.

Kiedy wyszłam za Marka, wiedziałam, iż nie będzie łatwo. On dopiero co zaczął pracę, ja robiłam zlecenia, byle tylko było z czego żyć. Wynajmowaliśmy kawalerkę z odpadającą farbą, zimą spaliśmy w bluzach, bo grzejniki bardziej udawały ogrzewanie, niż faktycznie grzały.

Teściowa wpadała czasem „w odwiedziny”. Pachniała drogimi perfumami, w futrze po kolana, z nową torebką za trzy nasze pensje.

Rozglądała się po mieszkaniu jak po magazynie.

– Boże, dzieci – mówiła, krzywiąc się. – Jak wy tu możecie mieszkać? Jak w norze.

Potem poprawiała mankiet futra i dodawała:

– Ale sami wybraliście, chcieliście „nie brać nic od rodziców”, to macie.

Nie było w tym ani odrobiny współczucia. Tylko satysfakcja.

Pamiętam jedną Wigilię jak dziś.

My – z pożyczonym stołem z sąsiedztwa, siedem potraw naciągniętych na resztki budżetu. Barszcz z proszku podrasowany czosnkiem, śledzie w najtańszym oleju, karp z promocji.

Ona wparowała w białym futrze.

– No, dzieci, żyjecie? – rozejrzała się. – Mówiłam Markowi, żeby został w domu, ja bym mu wszystko załatwiła. Ale nie! On musiał się stawiać i „być samodzielny”. Widzisz, jak ci się odwdzięczył, Kasia? Bidą po oczach.

Podsunęliśmy jej talerz.
Zjadła, popiła kompotem i wyjęła telefon.

– Patrzcie – odwróciła ekran. – Zamówiłam sobie nowe futro, norka, prawdziwa. Tyle co wasz samochód wart jest, a co się będę oszczędzać. Trzeba korzystać z życia, póki zdrowie jest i pieniądze.

Spojrzałam na Marka.
Widziałam, jak boli go każdy jej wyraz. Pracował po dwanaście godzin dziennie, w weekendy brał nadgodziny. A dla niej to wciąż było za mało.

– Mamo, my też kiedyś staniemy na nogi – powiedział cicho. – Nie musisz…

– Ja na nogach stoję od dawna, synu – przerwała mu. – Wy na razie stoicie w kolejce po rachunki.

Najgorsze, iż ona mogła nam pomóc. Miała mieszkanie po dziadkach, które wynajmowała, dobrą emeryturę po zmarłym mężu, oszczędności z lat, gdy prowadziła sklep.

Nie raz słyszałam, jak chwaliła się koleżankom:

– Ja to mam tak, iż jak chcę, to jutro jadę do sanatorium albo nad morze. Stać mnie. Całe życie harowałam, to teraz mam.

Gdy Marek poprosił kiedyś, żeby poręczyła nam kredyt na większe mieszkanie, spojrzała na nas, jakbym ją poprosili o nerkę.

– Nie będę niszczyć sobie zdolności kredytowej – powiedziała twardo. – A jak wy przestaniecie spłacać? Zostanę ja z długami. Jak was nie stać na mieszkanie, to zostańcie w tym, co macie. Macie dach nad głową? Macie. To się nie wygłupiajcie.

A tydzień później kupiła kolejne futro.

Minęły lata.

My ciułaliśmy każdy grosz. Z niczego robiliśmy coś. Z piątaka – obiad, z jednej wypłaty – dwie pary butów na wyprzedaży. Córka rosła, my z Markiem staliśmy się mistrzami „łatania miesiąca”.

Teściowa tymczasem żyła jak w serialu.

Zdjęcia z egzotycznych wycieczek: raz Egipt, raz Grecja, raz sanatorium z pełnym pakietem odnowy biologicznej. Nowe fryzury, paznokcie robione „u najlepszej w mieście”, ciuchy „żeby nie wyglądać jak emerytka”.

– Ja starą się nie czuję – mówiła. – I nie zamierzam siedzieć w domu z kubkiem herbaty jak koleżanki.

A gdy Marek wspominał coś o wnuczce, odpowiadała:

– Ja swoje dzieci wychowałam. Bawić wnuków nie będę. Od tego są młodzi.

Karta zaczęła się odwracać, kiedy zachorowała.

Na początku udawała, iż to „tylko zmęczenie”.

– Tabletki wezmę, przejdzie – machała ręką.

Ale nie przechodziło. Zaczęła zapominać rachunki, myliła daty, traciła równowagę.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie:

– Kasiu, nie wiem… gdzie ja jestem.

Zastygłam.

– Mamo, jesteś w domu? – zapytał Marek, bo słyszał rozmowę.

– Jakim domu?! – krzyknęła w słuchawkę. – W sklepie stoję, miałam coś kupić… Nie pamiętam co. Wszystko mi się miesza.

Pojechaliśmy po nią.

Stała przy kasie, z pustym koszykiem, przerażona jak dziecko, które zgubiło się w tłumie.

Diagnoza przyszła szybko: początki demencji, problemy z sercem, ogólny stan wyczerpania organizmu.

– Będzie potrzebowała coraz więcej opieki – powiedział lekarz. – Kto może się nią zająć?

Spojrzeli na nas.

Bo oprócz nas… nie było nikogo.

Na początku myślałam: „Nie dam rady”.

Przyszło mi do głowy wszystko: jak nas poniżała, jak gardziła naszym biednym życiem, jak nigdy nie miała czasu dla wnuczki, ale zawsze miała czas na nową biżuterię.

– Może oddamy ją do domu opieki – powiedziałam Markowi, wstydząc się własnych słów. – Ma pieniądze, stać ją. Niech płaci za luksus, dalej lubi luksus.

Marek milczał długo.

– Jest moją matką – powiedział w końcu. – Jaka by nie była, nie zostawię jej samej. Ale nie oczekuj, iż będę udawał, iż zapomniałem, jak nas traktowała.

Zacisnęłam zęby.
Zgodziłam się, żeby zamieszkała z nami.

To było jak wprowadzić kogoś z pałacu do baraku.

– Gdzie ja mam tu szafę zmieścić? – jęknęła, widząc nasz niewielki pokój. – Ja całe życie miałam garderobę.

– Mamo, to nie hotel – odpowiedział spokojnie Marek. – U nas się żyje na metrach, nie na hektarach.

Przez pierwsze tygodnie narzekała na wszystko.

– Łóżko za twarde.
– Łazienka za mała.
– Jedzenie nie takie jak w restauracji.

Ja milczałam. Gotowałam, prałam, pilnowałam leków.

Potem zaczęły się gorsze dni.

Tyle nie pamiętała, iż potrafiła wstać w nocy, ubrać się w trzy swetry i futro, które kiedyś tak kochała, i próbować wyjść z domu.

– Muszę do sklepu – powtarzała. – Mam pieniądze, pójdę sobie coś kupić.

– Mamo, jest druga w nocy – tłumaczył jej Marek. – Jaki sklep?

Siadała wtedy na łóżku i płakała, jakby ktoś jej wszystko zabrał.

A prawda była taka, iż wszystko, co było kiedyś jej dumą – futra, biżuteria, ciuchy – teraz leżało bezsensownie w szafie. Nie miała ani siły ich nosić, ani komu pokazać.

Pewnego dnia siedziałyśmy same w kuchni.

Patrzyła na swoje dłonie – kiedyś z zadbanymi paznokciami, dziś pomarszczone, drżące.

– Ty mi pewnie nienawidzisz – powiedziała nagle.

Zaskoczyła mnie.

– Dlaczego tak mówisz? – zapytałam.

Westchnęła.

– Bo wiem, jak was traktowałam – odpowiedziała. – Myślałam… iż jak będę was pchać, krytykować, wymagać, to się podniesiecie, dorównacie mi. Że nie będziecie tacy biedni jak ja kiedyś. A wyszłam na jędzę.

Zaśmiała się gorzko.

– Całe życie chciałam udowodnić, iż coś osiągnęłam – ciągnęła. – Dlatego kupowałam te futra, te pierścionki. Żeby nikt już nigdy nie spojrzał na mnie jak na biedną dziewczynę ze wsi. Tylko iż przy okazji… zapomniałam, iż wy nie potrzebowaliście mojej wyższości, tylko zwykłej pomocy.

Spojrzała na mnie nagle tak, jakby pierwszy raz widziała we mnie człowieka, nie konkurencję.

– Gdy wy liczyliście grosze, ja szastałam – powiedziała. – Bo się bałam, iż jak nie będę lepsza, to znowu będę nikim. A teraz…

Rozejrzała się po naszej małej kuchni.

– Teraz ja jestem zdana na was. I to wy urządzacie mi życie.

Karta się odwróciła.

Dziś to my mamy na koncie oszczędności. Nie wielkie, ale własne. Spłacamy nasze mieszkanie – nie idealne, ale nasze. Marek awansował, córka studiuje.

Teściowa mieszka z nami w pokoju, w którym ledwo mieści się łóżko, szafka i komoda. Futra sprzedała – raz, żeby dopłacić do swoich leków, drugi – żeby „nie patrzeć na głupotę własnej młodości”.

Czasem siedzimy razem i ona mówi:

– Pamiętasz, jak przychodziłam do was ubrana jak do opery, a ty stałaś przy kuchni w jednej bluzie cały tydzień? Myślałam, iż cię zawstydzam, iż wtedy ruszysz tyłek i będziesz walczyć. A powinnam była wtedy po prostu przynieść wam siatkę zakupów i zapytać, jak się trzymacie.

Nie odpowiadam. Bo co mam powiedzieć?

Że bolało? Wie.

Że teraz też boli, gdy muszę myć jej włosy, podawać nocą szklankę wody, zmieniać pościel po kolejnym „wypadku”? Też wie.

Ale najbardziej dramatyczne w tym wszystkim jest to, iż życie naprawdę odwróciło role tak, jakby ktoś chciał dać nam wszystkim gorzką lekcję:

Gdy my ciułaliśmy każdy grosz, ona kupowała futra i żyła luksusowo. Po latach to my mamy skromny dobrobyt, a ona – luksus, o który nigdy nie prosiła: opiekę tych samych ludzi, których kiedyś zawstydzała.

I choć czasem w środku aż się we mnie gotuje, gdy wspominam jej dawne słowa, to kiedy w nocy woła:

– Kasiu… jesteś?

Podchodzę, poprawiam kołdrę i mówię:

– Jestem.

Bo na końcu zostaje jedno: nie to, kto miał futro, a kto pustą lodówkę. Tylko kto miał serce, gdy trzeba było odwrócić kartę.

Idź do oryginalnego materiału