Teściowa sama nie wie, czego pragnie: tęskni za nami czy nie może nas znieść
Zeszłoroczne platfus zostanie mi w pamięci na długo. I nie dlatego, iż był wyjątkowo udany czy magiczny. Raczej dlatego, iż pierwsza jego część — wizyta u teściowej — okazała się prawdziwą szkołą przetrwania. Mieszka w Częstochowie, my pod Warszawą, a potem naszego ślubu widzieliśmy się tylko raz — kiedy wypisywali mnie ze szpitala. Mąż odwiedzał ją kilka razy do roku na imieniny, ale zawsze tylko na jeden dzień, bez noclegu. Teraz dokładnie rozumiem dlaczego.
Dwupokojowe mieszkanie teściowej ledwo mieściło ich trio: ją samą, ojczyma męża i jego dorosłą córkę z pierwszego małżeństwa. Dlatego wcześniej tłumaczyła, iż chętnie by nas przyjęła, ale miejsca brak. A jednocześnie w każdej rozmowie telefonicznej zapewniała, jak bardzo tęskni za wnuczką, jak żałuje, iż jesteśmy tak daleko. Mąż kiedyś zaproponował nocleg w hotelu — oburzyła się, nazwała to „upokorzeniem” i oznajmiła, iż „nie wiadomo gdzie” nas nie puści.
Po kilku latach córka ojczyma wyprowadziła się do stolicy, zwalniając pokój, i teściowa zaczęła nas gorąco zapraszać. Mówiła: „Teraz na pewno możecie przyjechać, Jadzię chce zobaczyć, nie mogę się doczakać!” Długo ustalaliśmy terminy, czekaliśmy na odpowiedni moment, aż w końcu — jedziemy, pełni nadziei na ciepłe przyjęcie. I trzeba przyznać, iż początkowo musiała czuć się szczęśliwa. Rzuciła się do wnuczki, zasypała ją pytaniami, tuliła, krzątała się w kuchni… ale ta sielanka trwała dokładnie dwie godziny. Potem jakby ją ktoś podmienił.
Przy obiedzie posypały się uwagi: łyżki za głośno stukają, dziecko prażąco gada, kolanem drapie obicie kuchennego kąta. Najpierw pomyślałam — może źle się czuje, ciśnienie, migrena. Ale niestety, była w świetnej formie. Po prostu włączyła się kontrola totalna.
Wieczorem miałam już dosyć pouczeń: marnotważąc wodę jak królowie naftowi, bezmyślnie świecimy światło, za długo stoimy pod prysznicem, bez przerwy otwieramy lodówkę, a chodzenie po mieszkaniu — okazuje się — jest surowo zakazane. choćby nie podejrzewałam, iż jesteśmy aż tak uciętymi gośćmi i burzycielami porządku. Każdy nasz ruch ją irytował.
Następnego dnia zaproponowałam mężowi ucieczkę — zwykły spacer, wyjazd do parku, oddech. Wymknęliśmy się cicho jak myszy. Kupiliśmy coś na obiad, wstąpiliśmy do kawiarni. A po powrocie usłyszeliśmy od teściowej, iż cierpiała bez Jadzi, tak bardzo chciała z nią pochodzić… Ale jednocześnie od razu kazała wytrzeć buty, choć na dworze panował suchy upał. Mąż, próbując załagodzić sytuację, posłuchał, ale za mimikę pełnią niedowierzenia dostał reprymendę: „W domu musi być ład!”
Obiad minął w grobowej ciszy. choćby Jadzia siedziała cichutko, jakby przeczuwała, iż każde jej słowo wywoła lawinę nowych „cennych” wskazówek. Spróbowałam dodać trochę luzu — zaproponowałam teściowej spacer z wnuczką wieczorem, a my z mężem moglibyśmy pójść do kina. Odpowiedź była ostra: „A ja mam się teraz pod was podporządkowywać? Myślicie, iż nie mam innych zajęć?”
Omal się nie zakrztęsiłam. Bez słów spojrzałam na męża — on już wszystko zrozumiał. Po kolacji usiedliśmy i postanowiliśmy wcześniej wyjechać. Mąż tylko westchnął: „Chyba jednak jej przeszkadzamy.” Wymieniliśmy bilety, zostaliśmy jeszcze dwa dni — z grzeczności. Gdy teściowa dowiedziała się o wyjeździe, zaczęła lament: „Tak mało czasu z wnuczką…” Nie przypomniałam jej, iż to my ciągle inicjałimy kontakty, a nie ona.
FinI cała podróż powrotna minęła w ciszy, podczas gdy za oknem przesuwały się mgliste pejzaże, jakby świat też nie był pewien, co czuje.