Teściowa prawie zrujnowała nasze małżeństwo przez swoją obsesję na punkcie wnuków
Z Julią wzięliśmy ślub bez zbędnego przepychu, skromnie i domowo, tak jak oboje marzyliśmy. Potem spędziliśmy krótki, ale uroczy miesiąc miodowy, a później wróciliśmy do zwykłego życia, pełnego miłości i nadziei na przyszłość. Przez pół roku cieszyliśmy się sobą, aż w naszą sielankę zaczęła wkradać się Barbara Stanisławowa — matka Julii.
Na początku jej wizyty były rzadkie, niemal niezauważalne. Przychodziła na chwilę, przynosiła coś smacznego, rozglądała się, jakby sprawdzała, czy wszystko u nas w porządku. Stopniowo jej obecność stawała się coraz bardziej natrętna. Zostawała dłużej, pojawiała się niespodziewanie, czasem choćby bez zapowiedzi. Swoje najścia tłumaczyła prosto: „Oboje pracujecie, chcę pomóc. Odkurzę, ugotuję zupę — będzie wam łatwiej”. Teoretycznie troska, ale coś podpowiadało mi, iż to tylko pretekst.
Julia uspokajała: „Mama się niedługo znudzi, to u niej chwilowe”. Wierzyłem, miałem nadzieję, ale było tylko gorzej. Teściowa zachowywała się, jakby to też był jej dom, rozporządzała naszymi rzeczami, krytykowała nasz styl życia, aż w końcu zaczęła przychodzić bez dzwonienia — z zapasowym kluczem, który rzekomo „na wszelki wypadek” dała jej Julia jeszcze przed ślubem.
Jedyną odskocznią były weekendy. Przynajmniej wiedziałem, iż sobotę i niedzielę spędzę z żoną bez nadzoru. Ale i to nie trwało długo. Barbara Stanisławowa zaczęła zjawiać się wczesnym rankiem, jakby specjalnie. Czasem zostawałem w pracy dłużej, tylko po to, by nie wracać do domu, gdzie każdy dzień zamieniał się w egzamin. W weekendy jeździłem do rodziców albo do znajomych. Julia odmawiała, tłumacząc się obowiązkami. Rozumiałem — chodzi o matkę.
Między nami a żoną zaczęła rosnąć niewidzialna ściana. Czułem się obco we własnym mieszkaniu, jakby życie we trójkę było normą. Gdy spróbowałem porozmawiać z Julią, niby się zgodziła: „Tak, trzeba coś z tym zrobić…” Ale nic się nie zmieniało. Matka wciąż rządziła, a żona zdawała się gubić między dwoma światami — naszym a jej matczynym.
W pewnym momencie zacząłem myśleć o rozwodzie. Byliśmy jeszcze młodzi, można było zacząć od nowa, bez tego duszącego wtrącania się. Ale bałem się przed sobą do tego przyznać. Tliła się jeszcze iskra nadziei — może wszystko się ułoży?
Ostatnia kropla przelała się w niedzielę. Było jeszcze ciemno, gdy zadzwoniono do drzwi. Otworzyłem — Barbara Stanisławowa. Bez „dzień dobry”, bez wstępu — od razu z wyrzutami: „To nie jest małżeństwo! Już prawie rok razem, a wciąż bez dzieci! Ja się dla was staram — sprzątam, gotuję, żebyście nie włóczyli się po świecie, a ty, zięciu, ciągle u kolegów, a córka w domu się nudzi. Może wreszcie dziecko zrobicie?!”
Milczałem, zaciskając zęby. W końcu nie wytrzymałem:
— A jak, pani zdaniem, mamy mieć dziecko, skoro pani tu ciągle jest? Mam się kochać przy pani? Dziękujemy za troskę, ale dalej damy sobie radę sami.
— Nic bez mnie nie potraficie! — krzyczała. — U moich koleżanek już prawnuki są, a ja wciąż czekam na wnuki!
Julia próbowała interweniować, ale matka ostro ją ucięła: „Dorośniesz, to będziesz mi przerywać!”
Te słowa były dla mnie ostatnią kroplą. Wstałem, otworzyłem drzwi i spokojnie powiedziałem: „Proszę wyjść. Nie toleruję chamstwa w swoim domu”. Teściowa trzasnęła drzwiami, ale odchodząc, jeszcze długo wrzeszczała na klatce schodowej.
Później zadzwoniła do mojej matki — żeby się poskarżyć, oskarżyć, manipulować. Ku jej zaskoczeniu, moja mama stanęła po mojej stronie: „Nie wszystkim być babciami na żądanie”.
Od tamtej pory minął tydzień. Barbara Stanisławowa nie dzwoni, nie przychodzi. Żona przyznała, iż dawno nie czuła się tak spokojnie. A ja zrozumiałem, iż postąpiłem słusznie. I nie zamierzam przepraszać.