W styczniowy wieczór, gdy za oknem zamieć zdzierała z drzew ostatnie liście nadziei, Kasia siedziała przy oknie, ściskając w dłoniach pożółkły list. Kilka zdań, napisanych męskim, nerwowym pismem, było pożegnaniem. Pięć lat małżeństwa rozpadło się w jednej chwili. Dawid odszedł. Spakował walizkę i zniknął bez słowa wyjaśnienia. Jedynym, co po sobie zostawił, były słowa: „To nie jest nasza droga”.
Kasia nie rozumiała. Przecież mieli plany, wspólne oszczędności na mieszkanie, marzenia. Kochała go całym sercem. A on? Po prostu wyszedł, zostawiając za sobą pustkę i ból.
Płakała całą noc. Rankiem, zaciśnięte zęby, poszła do pracy. Na biurku czekała na nią niespodzianka — bukiet róż. „Od kogo?” — spytała, czując, jak serce mocniej uderza. „Od Marcina z działu IT” — zaśmiali się koledzy. Dopiero teraz zauważyła, jak często przynosił jej kawę, jak zostawiał na biurku czekoladki z drobnymi karteczkami. Kwiaty wyrzuciła do kosza. Za wcześnie.
Ale Marcin okazał się cierpliwy. Nie narzucał się, nie naciskał — po prostu był. Po ośmiu miesiącach zaprosił ją, by poznała jego matkę. „A co, jeżeli mnie nie zaakceptuje? Jestem rozwódką…” — martwiła się Kasia. „Mama jest spokojna, nie ma się czego bać” — zapewniał.
I rzeczywiście, pierwsze spotkanie z Wandą, matką Marcina, minęło idealnie. Kobieta była uprzejma, a kolacja przebiegła bez zarzutu. Kasia odetchnęła z ulgą. Gdy Marcin oświadczył się dwa miesiące później, bez wahania powiedziała „tak”. W końcu uwierzyła, iż szczęście jest możliwe.
Ale tydzień przed ślubem Wanda zadzwoniła. „Musimy porozmawiać. Tylko nie mów Marcinowi” — powiedziała tajemniczo.
Czekała pod biurem, trzymając w dłoniach teczkę. „Pewnie chodzi o detale wesela” — pomyślała Kasia. Życie jednak lubiło ją zaskakiwać.
„Słuchaj, dziewczyno, za gwałtownie złapałaś mojego syna w sidła” — zaczęła Wanda, głosem zimnym jak lód.
„Przepraszam, ale to on mi się oświadczył” — odparła zdezorientowana Kasia.
„Nie wiem, jak to sobie wytłumaczyłaś, ale nie pozwolę ci go zniszczyć. Odejdź, póki jest czas. Nie chcę, żeby cierpiał” — rzuciła i odeszła.
Kasia stała jak sparaliżowana. A następnego dnia… zadzwonił Dawid.
„Musimy porozmawiać” — powiedział.
Spotkali się. Rozmawiali o niczym. Był spokojny, choćby się uśmiechał. Na koniec pocałował ją w policzek i odszedł. „Po co to wszystko?” — zastanawiała się Kasia. Odpowiedzi nie było.
Wieczorem wróciła do domu. Marcin na nią czekał.
„Cześć” — powiedział, całując ją w czoło.
„Coś się stało?” — wyczuła jego napięcie.
„Chodź” — zaprowadził ją do kuchni. Położył telefon na stole. „Popatrz.”
Na ekranie zdjęcie. Ona i Dawid. Przytuleni, w momencie pożegnania. Zrobione ukradkiem.
„Twoja matka to zorganizowała…” — głos Kasi zadrżał.
„Tak, przysłała. Ale to ty na tym zdjęciu. Pozwoliłaś mu się zbliżyć. Nie mogę tego zignorować” — odparł twardo.
„Nie wierzysz mi?” — oczy Kasi wypełniły się łzami.
„Nie wiem, w co wierzyć. Ślub przełożymy. Wyprowadzam się” — powiedział, wziął torbę i wyszedł.
Została sama. Znowu. Jak w błędnym kole. Za każdym razem, gdy zaczynała wierzyć, otwierać serce, ktoś odbierał jej wszystko. Siedziała w kuchni, wpatrzona w ciemność za oknem.
„Może jestem przeklęta? A może po prostu nie zasługuję na szczęście?” — myślała, gdy za oknem znów zawyła zimowa zamieć.