Dziś znów wróciła do mnie ta cała sytuacja. Trzy lata temu po raz pierwszy przekroczyłam próg domu rodziny mojego męża i od razu zrozumiałam, iż dla mojego Marka nie było tam miejsca na szczęście. Cała miłość matki była skupiona na młodszym synu, Jakubie, podczas gdy Marek był tylko cieniem – wiecznym pomocnikiem, gotowym spełniać każde jej życzenie. Jakub zaś pływał w zachwycie: rozpieszczany, chroniony jak kruche dzieło sztuki, bez potrzeby ruszenia choćby palcem.
Moja teściowa, Anna Nowak, i teść, Jan Kowalski, mieszkali w dużym drewnianym domu na skraju wsi, otoczonej rozległymi polami i rzeką. W takim miejscu zawsze było co robić: poprawić schody, wzmocnić stodołę, plewić grządki. Do tego kury, rydze w lesie, ogródek – pracy starczyłoby dla całej brygady. Dziękowałam losowi, iż z Markiem mieszkaliśmy daleko, w Warszawie, pięć godzin drogi od ich gospodarstwa. On sam cieszył się tą wolnością. Ale gdy tylko pojawiał się w rodzinnym domu, spadała na niego lawina obowiązków, jakby nie był synem, tylko najemną siłą roboczą.
Kiedy zaczęliśmy razem żyć, Anna opowiadała nam sielankowe historie o wiejskim raju: ogniska pod gwiazdami, wędkowanie nad rzeką, świeże powietrze i domowy kompot. Wygraliśmy się na te bajki i postanowiliśmy spędzić pierwszy wspólny urlop u nich na wsi. Marzyliśmy o spokoju, długich wieczorach nad wodą, o ciszy przerywanej tylko szelestem liści. Ale rzeczywistość uderzyła nas brutalnie już na dworcu.
Ledweitajemy się rozpakowaliśmy, a już Marek dostał podarte kalosze i polecenie naprawy płotu. Mnie z kolei od razu posadzono przy stole z górą ziemniaków do obrania i stosem brudnych naczyń po jakiejś uczcie. Potem gotowanie dla całej zgrai: teść, teściowa, ich znajomi, dalsza rodzina. Dwa tygodnie urlopu zamieniły się w katorgę. Ognisko rozpaliśmy tylko raz – i to tylko po to, żeby usmażyć kiełbasę dla gości. Nad rzekę Marek tak się nie wybrał. Ale najbardziej irytujące było zachowanie Jakuba. My z mężem biegaliśmy po podwórku jak opętani, a on, leniwy i zadowolony z siebie, wylegiwał się na werandzie z telefonem lub spał do południa. Jego życie ograniczało się do trzech punktów: kanapa, kuchnia, salceson. I mimo to Anna patrzyła na niego z uwielbieniem, jakby był jej jedyną nadzieją.
Siódmego dnia tego koszmaru straciłam cierpliwość. W nocy, gdy w końcu zostaliśmy sami, zapytałam Marka: „Dlaczego twój brat nic nie robi? Czym on się zajmuje oprócz spania?” Mąż, patrząc zmęczonym wzrokiem w sufit, odparł, iż Jakub jest „przyszłym geniuszem”. Matka uważa, iż musi oszczędzać siły na studia, a brudna praca nie jest dla niego. Tyle iż te studia ciągnęły się już dziewiąty rok: raz wyrzucenie, raz powrót, znowu oblane egzaminy. A Marek? Przez lata jeździł na wieś, by pomagać: naprawiał dach, rąbał drewno, kopał grządki. Tak było, dopóki nie pojawiłam się ja.
Ten „urlop” stał się ostatnią kroplą. Zaczęłam rozmawiać z Markiem, iż czas zrzucić ten ciężar. Dlaczego on ma się harować, podczas gdy Jakub żyje jak pan? Czy młodszy nie mógłby choć trochę pomóc? Rodzice całymi miesiącami czekali aż przyjedziemy, by naprawić chlew czy pobielić ściany, choć teść sam mógł to zrobić. Ale Anna chroniła Jakuba jak skarb, nie pozwalając mu choćby wziąć do ręki miotły.
Ku mojej uldze, Marek się zastanowił. Po raz pierwszy zobaczył, jak niesprawiedliwie jest traktowany, i przyznał mi rację: dość bycia wiecznym wybawcą. Postanowiliśmy nie ulegać więcej namowom. Na majówkę, mimo telefonów teściowej, zostaliśmy w domu. I na inne święta też nie pojechaliśmy. A gdy nadarzyła się okazja na prawdziwy urlop – z morzem, słońcem i wolnością – poinformowaliśmy rodzinę. Anna wybuchła jak wulkan. Krzyczała, iż zdradziliśmy rodzinę, iż potrzebują naszej pomocy. Marek zimno zapytał, o jaką konkretnie chodzi. Okazało się, iż planują przebudowę werandy – i oczywiście liczyli na nas.
Wtedy mój mąż stracił cierpliwość. Rzucił matce w twarz: „Masz jeszcze jednego syna. Może czas, żeby on coś zrobił?” Teściowa zaczęła mamrotać, iż Jakub jest zajęty studiami, iż nie może się rozpraszać. Ale Marek przypomniał jej, jak sam, będąc studentem, harował dla rodziny, ponieważ „brat był jeszcze mały”. A teraz? Teraz Jakub jest dorosły, ale wciąż nietykalny. „Mamo, masz dwóch synów – powiedział, a w jego głosie słychać było ból. – A czuję się, jakbym był obcy.” I się rozłączył.
Nie minęła minuta, a Anna zadzwoniła do mnie. Jej głos drżał złością i łzami. Oskarżyła mnie, iż otrułam umysł jej syna, iż rozbiłam rodzinę, iż ukradłam jej Marka. Cicho odłożyłam słuchawkę i zablokowałam jej numer. I wiesz co? Nie żałuję ani przez sekundę.
Gdyby Marek był jedynakiem, sama namawiałabym go, by pomagał rodzicom. Ale gdy w rodzinie jest dwóch synów, a jeden żyje jak królewicz, a drugi jak parobek – to nie jest sprawiedliwe. Nie chcę, żeby mój mąż czuł się wyobcowany we własnej rodzinie. A jeżeli mam zerwać kontakt z teściową – jestem gotowa. Nasze życie należy do nas i w końcu wybraliśmy siebie.