U nas nocowała teściowa, Maria Kowalska. Od samego rana wpadła do naszej sypialni z krzykiem:
„Wstawaj, Kasia, widziałaś, co się dzieje w twojej kuchni?!” Zerwałam się z łóżka, jeszcze w piżamie, serce waliło jak oszalałe. Pędzę przez korytarz, w pośpiechu narzucam stary szlafrok, węszę – może coś się pali? A może gaz został włączony? W głowie już gotowy scenariusz katastrofy: płomienie na kuchence, wybuchająca garnek, albo jeszcze inna tragedia. Wpadam do kuchni, a tam… karaluchy. Cała armia rudych bestii hasa po stole, po talerzach, po resztkach wczorajszej kolacji, której nie miałam siły posprzątać. Teściowa stoi, ręce w boki, i wierci we mnie wzrokiem, jakbym specjalnie hodowała te robactwo, żeby ją zszokować.
„Kasia, czy u was zawsze tak wygląda?” – zaczyna, a jej głos aż dzwoni od oburzenia – „Jak można tak żyć? Masz przecież dzieci, męża, a w kuchni karaluchy jak w jakiejś stodole!” Stoję jak rażona gromem i nie wiem, co odpowiedzieć. No tak, nie posprzątałam wczoraj, bo po pracy ledwo się wlokłam. Dzieci wrzeszczały, mąż, Piotr, mamrotał coś o meczu, a ja marzyłam tylko o tym, żeby zwalić się do łóżka. Któż by pomyślał, iż te przeklęte karaluchy właśnie tę noc wybiorą na swój występ? I przede wszystkim – skąd one się w ogóle wzięły? Nie mieszkamy przecież w ruderze, mamy normalne mieszkanie, wszystko przyzwoite. No, prawie przyzwoite.
Maria Kowalska oczywiście nie odpuszcza. „Za moich czasów – mówi – nic takiego by się nie zdarzyło! Po kolacji wszystko myłam, szorowałam, ani jednej okruszyny nie zostawiałam. A ty co? Młodzi teraz tylko leniuchują, w telefonach siedzą!” Kiwam głową, połykam urazę, bo co tu powiedzieć? To nie zwykła teściowa – to generał w spódnicy, dla której porządek w kuchni to kwestia honoru. A ja, widać, ją zawiodłam. Zaczynam gorączkowo sprzątać: chwytam ścierkę, zmiatają karaluchy, myję stół, naczynia, cokolwiek wpadnie mi w ręce. Teściowa stoi nade mną i komentuje: „Tu źle wyczyściłaś! A to co za plama? Ty w ogóle kiedyś myjesz kuchenkę?” Ledwo powstrzymuję się, żeby nie odpyskować. Myślę: „No, Maria Kowalska, ty też nie jesteś święta, pewnie i u ciebie kiedyś okruszyna na stole została!” Ale milczę, bo wiem – z nią się nie wygra.
Gdy toczę tę walkę z karaluchami, Piotr, mój mąż, w końcu wyłazi z łóżka. Wchodzi do kuchni, widzi ten cyrk i zamiast pomóc, tylko się śmieje: „O, Kasia, zoo otworzyłaś?” Rzucam mu takie spojrzenie, iż natychmiast cichnie i idzie nastawiać czajnik. A teściowa tylko głową kręci: „Widzisz, i mąż twój niepoważny. Gdybym nie trzymała syna krótko, to by u ciebie zupełnie odleciał!” No już, myślę, zaraz zacznie wykład o wychowaniu mężczyzn. I dokładnie – siada przy stole, który dopiero co wyszorowałam, i zaczyna: „Za moich czasów mężczyzn trzymało się twardą ręką. A wy, młodzi, dajecie im wolność, i co macie? Karaluchy w kuchni, a oni się śmieją!”
Słucham, a w głowie tylko jedna myśl: jak przetrwać do wieczora, żeby Maria Kowalska wróciła do siebie? Nie żebym jej nie lubiła, to dobra kobieta, ale te jej ataki… To nie tylko karaluchy – dla niej to dowód, iż jestem złą gospodynią, złą żoną, a może i złą matką. A ja szoruję, pucuję, trzW końcu teściowa odjechała, a ja padam na kanapę, myśląc o tym, iż najgorsze karaluchy to jednak te, które chodzą na dwóch nogach i noszą imię Maria.