Teściowa na emeryturze bez wnuka: “Wychowałam syna, reszta mnie nie dotyczy

newsempire24.com 1 tydzień temu

Gdy wychodziłam za mąż za Jakuba, wydawało mi się, iż przed nami wspólne, szczęśliwe życie. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni marzeń. On studiował na politechnice, ja kończyłam pedagogikę. Oboje pochodziliśmy z małych miejscowości, oboje chcieliśmy zostać we Wrocławiu, gdzie się uczyliśmy. Po ślubie wzięliśmy kredyt na maleńkie mieszkanko na peryferiach. Myśleliśmy wtedy, iż to początek dorosłości. Wierzyliśmy, iż wystarczy ciężko pracować, a wszystko będzie dobrze.

Ale już po roku wszystko się posypało. Zaszłam w ciążę, straciłam dodatkową pracę. Moje stypendium i drobne zarobki przestały wystarczać. Jakub pracował, ale jego pensja ledwo starczała na jedzenie. Każda rata kredytu wyciskała z nas siły. Wtedy postanowiliśmy: będziemy wynajmować mieszkanie, a sami przeprowadzimy się do teściowej. Tylko na chwilę, mówiliśmy sobie. Na kilka lat, aż stanęliśmy na nogi.

Mama Jakuba, Helena Stanisławówna, właśnie przeszła na emeryturę – oficjalnie, choć miała zaledwie pięćdziesiąt lat. Kobieta pełna energii, zawsze zadbana, z makijażem, w nowych bluzeczkach. Od początku naszego małżeństwa nie wtrącała się, nie dzwoniła co pięć minut, nie narzucała swojej wizji „jak powinno być”. Na początku myślałam – miałam szczęście. Spokojna, rozsądna, kulturalna. Czego chcieć więcej?

Gdy powiedzieliśmy jej o przeprowadzce, westchnęła, ale się zgodziła. Bez entuzjazmu, ale cierpliwie. Zajęliśmy mały pokój, ustawiliśmy łóżeczko dziecinne. Wciąż miałam nadzieję, iż kiedy urodzi się dziecko, teściowa pomoże. Choćby przez chwilę: potrzyma, gdy pójdę się wyspać, zajmie się nim, gdy wezmę prysznic. Ale już w szpitalu, gdy Jakub pokazał jej pierwsze zdjęcia synka, powiedziała coś, czego nigdy nie zapomnę:

— Pamiętaj: ja wychowałam syna. Teraz mam zasłużoną emeryturę. Jestem babcią, nie darmową nianią.

Wtedy choćby nie znalazłam słów. Płakałam w nocy, tuląc malucha do piersi. To był jej wnuk. Jej krew. A ona patrzyła na niego jak na obcego. Chłodno. Obojętnie.

Ale nie mieliśmy wyboru. Dalej mieszkaliśmy razem. Łapałam każdą dodatkową pracę: pisałam artykuły, sprawdzałam testy, tłumaczyłam teksty. Pieniędzy ledwo starczało na pieluchy i jedzenie. A teściowa… żyła swoim życiem. Rano szła na siłownię, wieczorem z przyjaciółkami do teatru. Telewizor włączała na pełną głośność, gdy dziecko zasypiało. O pomoc nie proś – to „nie jej obowiązek”.

Moja mama, która mieszkała w Kielcach, nie mogła zrozumieć:

— Ja bym się od wnuczka nie odrywała! Toż to radość! Jak można być tak obojętnym?

Ale co z tego? Rodzice daleko, pracują. Pomóc nie mogą. My zaś tkwiliśmy w ciągłym pośpiechu i niedostatku.

Gdy syn podrósł, posłaliśmy go do żłobka. Ja od razu znalazłam pracę. Pensja była skromna, ale stabilna. Marzyłam, żeby wyrwać się z biedy, spłacić kredyt i wreszcie żyć osobno. Wszystko byłoby dobrze, tylko dziecko wciąż chorowało. Gorączka, kaszel, rotawirus. Bez przerwy siedziałam na zwolnieniach. Szef zaczął patrzeć krzywo, koledzy szeptać za moimi plecami. Raz powiedział wprost:

— Potrzebujemy pracownika, a nie samotnej matki. Albo przestaniesz się zwalniać, albo szukaj innej pracy.

Zacisnęłam zęby i podeszłam do teściowej. Z nadzieją:

— Helena Stanisławno, możesz posiedzieć z wnukiem choćby dwa dni, gdy będę w biurze?

Odstawiła filiżankę kawy i spokojnie odpowiedziała:

— Na godzinę, dwie – mogę. Ale całe dnie? Nie. To już niańczenie. W życiu się naopiekowałam. Teraz chcę odpocząć.

I tyle. Bez cienia współczucia. Wyszłam z kuchni z takim guzem w gardle, iż ledwo oddychałam.

Z Jakubem podjęliśmy decyzję: znaleźliśmy prywatną nianię. Zapłaciliśmy. Drogo, ale taniej niż stracić pracę i doświadczenie. A teściowa wciąż żyła obok, mijając dziecko jak mebel.

Paradoks: przy zdrowej, żyjącej babci musieliśmy płacić obcej osobie za to, co mogłaby zrobić ona – z miłości, z chęci pomocy, ze zwykłej ludzkiej życzliwości. Ale Helena Stanisławna żyła według zasady: „Moje życie to tylko moje życie. Wasze dzieci – wasz problem”.

Tak, formalnie nie była nic winna. Ale jak to wytłumaczyć półrocznemu maluchowi, który wyciąga do niej rączki, a ona odwraca się i odchodzi?

Teraz syn ma już trzy lata. Powoli wydostaliśmy się z kłopotów. Zarabiamy więcej, wróciliśmy do swojego mieszkania. Z kredytem jeszcze walczymy, ale żyjemy osobno. Teściowa czasem dzwoni, pyta o wnuka. Ale wciąż nie wykazuje inicjatywy. Nie proponuje spaceru, nie przyjeżdża na urodziny. Po prostu „babcia na papierze”.

I wiecie, co jest najsmutniejsze? On jej nie pamięta. Wcale. A gdy kiedyś zapyta: „Czy ja mam babcię?” – choćby nie wiem, co odpowiedzieć.

A wy jak myślicie? Babcia powinna pomagać? Czy ma prawo żyć dla siebie? Gdzie jest granica między własnym życiem a ludzką serdecznością?

Idź do oryginalnego materiału