Gdy wychodziłam za mąż za Jakuba, wydawało mi się, iż przed nami wspólne, szczęśliwe życie. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni marzeń. On studiował na politechnice, ja kończyłam pedagogikę. Oboje pochodziliśmy z małych miejscowości, oboje chcieliśmy zostać we Wrocławiu, gdzie się uczyliśmy. Po ślubie wzięliśmy kredyt na maleńkie mieszkanko na peryferiach. Myśleliśmy wtedy, iż to początek dorosłości. Wierzyliśmy, iż wystarczy ciężko pracować, a wszystko będzie dobrze.
Ale już po roku wszystko się posypało. Zaszłam w ciążę, straciłam dodatkową pracę. Moje stypendium i drobne zarobki przestały wystarczać. Jakub pracował, ale jego pensja ledwo starczała na jedzenie. Każda rata kredytu wyciskała z nas siły. Wtedy postanowiliśmy: będziemy wynajmować mieszkanie, a sami przeprowadzimy się do teściowej. Tylko na chwilę, mówiliśmy sobie. Na kilka lat, aż stanęliśmy na nogi.
Mama Jakuba, Helena Stanisławówna, właśnie przeszła na emeryturę – oficjalnie, choć miała zaledwie pięćdziesiąt lat. Kobieta pełna energii, zawsze zadbana, z makijażem, w nowych bluzeczkach. Od początku naszego małżeństwa nie wtrącała się, nie dzwoniła co pięć minut, nie narzucała swojej wizji „jak powinno być”. Na początku myślałam – miałam szczęście. Spokojna, rozsądna, kulturalna. Czego chcieć więcej?
Gdy powiedzieliśmy jej o przeprowadzce, westchnęła, ale się zgodziła. Bez entuzjazmu, ale cierpliwie. Zajęliśmy mały pokój, ustawiliśmy łóżeczko dziecinne. Wciąż miałam nadzieję, iż kiedy urodzi się dziecko, teściowa pomoże. Choćby przez chwilę: potrzyma, gdy pójdę się wyspać, zajmie się nim, gdy wezmę prysznic. Ale już w szpitalu, gdy Jakub pokazał jej pierwsze zdjęcia synka, powiedziała coś, czego nigdy nie zapomnę:
— Pamiętaj: ja wychowałam syna. Teraz mam zasłużoną emeryturę. Jestem babcią, nie darmową nianią.
Wtedy choćby nie znalazłam słów. Płakałam w nocy, tuląc malucha do piersi. To był jej wnuk. Jej krew. A ona patrzyła na niego jak na obcego. Chłodno. Obojętnie.
Ale nie mieliśmy wyboru. Dalej mieszkaliśmy razem. Łapałam każdą dodatkową pracę: pisałam artykuły, sprawdzałam testy, tłumaczyłam teksty. Pieniędzy ledwo starczało na pieluchy i jedzenie. A teściowa… żyła swoim życiem. Rano szła na siłownię, wieczorem z przyjaciółkami do teatru. Telewizor włączała na pełną głośność, gdy dziecko zasypiało. O pomoc nie proś – to „nie jej obowiązek”.
Moja mama, która mieszkała w Kielcach, nie mogła zrozumieć:
— Ja bym się od wnuczka nie odrywała! Toż to radość! Jak można być tak obojętnym?
Ale co z tego? Rodzice daleko, pracują. Pomóc nie mogą. My zaś tkwiliśmy w ciągłym pośpiechu i niedostatku.
Gdy syn podrósł, posłaliśmy go do żłobka. Ja od razu znalazłam pracę. Pensja była skromna, ale stabilna. Marzyłam, żeby wyrwać się z biedy, spłacić kredyt i wreszcie żyć osobno. Wszystko byłoby dobrze, tylko dziecko wciąż chorowało. Gorączka, kaszel, rotawirus. Bez przerwy siedziałam na zwolnieniach. Szef zaczął patrzeć krzywo, koledzy szeptać za moimi plecami. Raz powiedział wprost:
— Potrzebujemy pracownika, a nie samotnej matki. Albo przestaniesz się zwalniać, albo szukaj innej pracy.
Zacisnęłam zęby i podeszłam do teściowej. Z nadzieją:
— Helena Stanisławno, możesz posiedzieć z wnukiem choćby dwa dni, gdy będę w biurze?
Odstawiła filiżankę kawy i spokojnie odpowiedziała:
— Na godzinę, dwie – mogę. Ale całe dnie? Nie. To już niańczenie. W życiu się naopiekowałam. Teraz chcę odpocząć.
I tyle. Bez cienia współczucia. Wyszłam z kuchni z takim guzem w gardle, iż ledwo oddychałam.
Z Jakubem podjęliśmy decyzję: znaleźliśmy prywatną nianię. Zapłaciliśmy. Drogo, ale taniej niż stracić pracę i doświadczenie. A teściowa wciąż żyła obok, mijając dziecko jak mebel.
Paradoks: przy zdrowej, żyjącej babci musieliśmy płacić obcej osobie za to, co mogłaby zrobić ona – z miłości, z chęci pomocy, ze zwykłej ludzkiej życzliwości. Ale Helena Stanisławna żyła według zasady: „Moje życie to tylko moje życie. Wasze dzieci – wasz problem”.
Tak, formalnie nie była nic winna. Ale jak to wytłumaczyć półrocznemu maluchowi, który wyciąga do niej rączki, a ona odwraca się i odchodzi?
Teraz syn ma już trzy lata. Powoli wydostaliśmy się z kłopotów. Zarabiamy więcej, wróciliśmy do swojego mieszkania. Z kredytem jeszcze walczymy, ale żyjemy osobno. Teściowa czasem dzwoni, pyta o wnuka. Ale wciąż nie wykazuje inicjatywy. Nie proponuje spaceru, nie przyjeżdża na urodziny. Po prostu „babcia na papierze”.
I wiecie, co jest najsmutniejsze? On jej nie pamięta. Wcale. A gdy kiedyś zapyta: „Czy ja mam babcię?” – choćby nie wiem, co odpowiedzieć.
A wy jak myślicie? Babcia powinna pomagać? Czy ma prawo żyć dla siebie? Gdzie jest granica między własnym życiem a ludzką serdecznością?