Teściowa na emeryturze, ale bez wnuka: „Syn już dorosły, a reszta to nie moja sprawa”

newsempire24.com 2 tygodni temu

Kiedy wychodziłam za mąż za Marcina, myślałam, iż wszystko ułoży się idealnie. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni planów. On – student politechniki, ja – na ostatnim roku studiów pedagogicznych. Oboje z małego miasta, oboje marzyliśmy o pozostaniu w Warszawie, gdzie studiowaliśmy. Po ślubie wzięliśmy kredyt na mieszkanie w jedno pokoju na obrzeżach miasta. Wydawało się, iż to początek dorosłego życia. Wszystko będzie, jeżeli się postaramy.

Ale po roku wszystko się posypało. Zaszłam w ciążę, straciłam dodatkową pracę. Moje stypendium i drobne honoraria już nie wystarczały. Marcin pracował, ale jego zarobki ledwo starczały na jedzenie. Raty kredytu wysysały z nas resztki. Wtedy padł pomysł: wynajmiemy mieszkanie, a sami wprowadzimy się do teściowej. Tymczasowe rozwiązanie, mówiliśmy sobie. Tylko na kilka lat, aż staniemy na nogi.

Mama Marcina, Bogumiła, właśnie przeszła na emeryturę – oficjalnie, choć miała zaledwie pięćdziesiąt lat. Kobieta pełna energii, zadbana, zawsze z makijażem, w nowych bluzeczkach. Od początku naszego małżeństwa nie wtrącała się, nie dzwoniła co pięć minut, nie narzucała swojego „zdrowego rozsądku”. Myślałam – miałam szczęście. Spokojna, rozsądna, kulturalna. Czego chcieć więcej?

Gdy powiedzieliśmy jej o przeprowadzce, westchnęła, ale się zgodziła. Bez entuzjazmu, ale bez awantury. Zajęliśmy mały pokój, postawiliśmy łóżeczko. Wciąż liczyłam, iż gdy urodzi się dziecko, teściowa pomoże. Choćby przez chwilę: pobawi się, potrzyma, gdy skoczę pod prysznic. Ale już w szpitalu, gdy Marcin pokazał jej pierwsze zdjęcia synka, usłyszałam słowa, których nigdy nie zapomnę:

– Pamiętaj: ja syna wychowałam. Teraz mam zasłużoną emeryturę. Jestem babcią, nie darmową nianią.

Wtedy brakło mi słów. Płakałam w nocy, tuląc malucha. To był jej wnuk. Jej krew. A ona patrzyła na niego jak na obcego. Chłodno. Obojętnie.

Ale nie mieliśmy wyboru. Zostaliśmy. Łapałam każde zlecenie: pisałam artykuły, sprawdzałam testy, tłumaczyłam teksty. Pieniędzy starczało ledwo na pieluchy i jedzenie. A teściowa? Żyła swoim życiem. Rano na siłownię, wieczorem do teatru z koleżankami. Telewizor ustawiała na pełną głośność, gdy dziecko zasypiało. O pomoc nie proś – to „nie jej obowiązek”.

Moja mama, mieszkająca w Lublinie, nie mogła zrozumieć:

– Ja bym wnuczka nie odstąpiła! Toż to szczęście! Jak można być taką lodowatą?

Ale co z tego? Rodzice daleko, pracują. Pomóc nie mogą. A my – wieczny brak czasu.

Gdy syn podrósł, oddaliśmy go do żłobka. Od razu zaczęłam pracować. Pensja skromna, ale stabilna. Marzyłam, żeby wyrwać się z biedy, spłacić kredyt i wreszcie mieszkać osobno. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, iż dziecko non stop chorowało. Gorączka, kaszel, rotawirus. Ciągle na L4. Szef patrzył krzywo, koleżanki szeptały. Raz powiedział wprost:

– Potrzebujemy pracownicy, nie matki w ciągłym zwolnieniu. Albo się ogarniesz, albo szukaj innej pracy.

Zaciśnięte zęby, podeszłam do teściowej. Z nadzieją:

– Bogumiu, mogłabyś posiedzieć z wnukiem przez kilka dni, gdy będę w biurze?

Odstawiła filiżankę kawy i spokojnie odparła:

– Godzinę-dwie – mogę. Ale całe dnie? Nie. To już niańczenie. Ja się w życiu nachodziłam. Teraz czas na odpoczynek.

I tyle. Żadnej współczującej nuty. Wyszłam z kuchni z takim gulą w gardle, iż ledwo oddychałam.

Zdecydowaliśmy: znaleźliśmy nianię. Zapłaciliśmy. Drogo, ale taniej niż stracić pracę. A teściowa? Wciąż żyła obok, mijając wnuka jak mebel.

Paradoks: przy zdrowej, żywej babci musieliśmy płacić obcej, za to, co ona mogłaby robić z miłości, z chęci pomocy, po prostu z ludzkiej życzliwości. Ale Bogumiła żyła według zasady: „Moje życie – moja sprawa. Wasze dzieci – wasz problem”.

Tak, formalnie nie była zobowiązana. Ale jak to wytłumaczyć półrocznemu maluchowi, który wyciąga do niej rączki, a ona odwraca się i idzie w drugą stronę?

Teraz syn ma trzy lata. Powoli wychodzimy na prostą. Zarabiamy lepiej, wróciliśmy do swojego mieszkania. Z kredytem jeszcze walczymy, ale żyjemy osobno. Teściowa czasem dzwoni, pyta o wnuka. Ale wciąż nie wykazuje inicjatywy. Ani spaceru, ani wizyty na urodzinach. Po prostu „babcia na papierze”.

I wiecie, co jest najsmutniejsze? On jej nie pamięta. Ani trochę. A jeżeli pewnego dnia zapyta: „Czy ja mam babcię?” – to sama nie wiem, co odpowiedzieć.

A co wy myślicie? Babcia ma obowiązek pomagać? Czy ma prawo żyć dla siebie? Gdzie jest granica między własnym życiem a zwykłą ludzką serdecznością?

Idź do oryginalnego materiału