Nazywam się Zofia. Mam dwadzieścia dziewięć lat i od trzech lat jestem żoną Krzysztofa. Razem tworzymy kochającą rodzinę, wychowujemy córeczkę Lilię i staramy się żyć w spokoju. Tylko iż ten spokój burzy jedna osoba, która teoretycznie powinna być nam bliska – moja teściowa. A może lepiej powiedzieć: kobieta, która za wszelką cenę próbuje zniszczyć nasze małżeństwo i ściągnąć syna z powrotem pod swoje skrzydła.
Wszystko zaczęło się pięć lat temu, gdy poznaliśmy się na studiach. Ja niemal od razu przedstawiłam Krzysztofa swoim rodzicom – u nas w domu jest ciepło, szczerze, bez sztuczności. On jednak zwlekał. Minął rok, zanim w końcu zaprowadził mnie do siebie. I już gdy tylko przekroczyłam próg, zrozumiałam – nie była tam mile widziana.
Matka Krzysztofa, Halina Stanisławówna, przyjęła mnie kamiennym spojrzeniem i lodowatym uśmiechem. Myślałam, iż to tylko pierwsze wrażenie, ale z czasem zrozumiałam – jej niechęć była głęboka i szczera. Po prostu mnie nie zaakceptowała. Ani jako dziewczyny syna, ani jako kobiety, ani jako człowieka.
Kiedy zdecydowaliśmy się zamieszkać razem i wynająć mieszkanie, Halina Stanisławówna urządziła prawdziwą scenę. Krzyczała, iż jej syn to „jeszcze dziecko”, iż bez niej sobie nie poradzi, iż źle na niego wpływam, iż to ja popycham go w dorosłość. Krzysztof, dwudziestotrzyletni mężczyzna, w jej oczach był pięcioletnim chłopcem, który nie potrafi samodzielnie żyć. Mimo to wyprowadziliśmy się.
I wtedy zaczęło się piekło.
Codziennie dostawałam wiadomości: jak karmić Krzysztofa, co mu gotować, jak prać jego ubrania, jakie jabłka kupować i koniecznie obrać je wcześniej – bo on, według niej, nie umie sam! Kiedy spokojnie powiedziałam, iż jej syn radzi sobie świetnie, obraziła się. Potem zrobiła awanturę, iż Krzysztof przyszedł do niej w swetrze – „nic nie widzisz? Wszyscy w kurtkach, a on się przeziębi!”. Choć na zewnątrz było piętnaście stopni i nikt nie nosił kurtek.
Gdy ogłosiliśmy zaręczyny, zaczęło się najgorsze. Teściowa… Boże przebacz, zaczęła ściągać do siebie różne dziewczyny – córki znajomych, sąsiadki, koleżanki z pracy. I wprost przy Krzysztofie mówiła: „O, to byłaby dla ciebie odpowiednia żona!”. Wściekły, przestał do niej w ogóle przychodzić. Ale Halina Stanisławówna nie odpuściła.
Zaczęła wpadać do nas. Bez zapowiedzi. Z pretensjami. Każda wizyta kończyła się wyrzutami: „Masz kurz pod szafą!”, „Gotujesz zupę jak w stołówce!”, „Zaniedbałaś Krzysztofa!”. Starałam się nie reagować. Ale wszystko wybuchło na tydzień przed ślubem.
Zrobiła awanturę o moją suknię. Powiedziała, iż wybrałam „szmatę, a nie kreację”. Menu w restauracji nazwała „hańbą dla rodziny”. Oskarżyła mnie, iż „okryję ich wstydem”. Nie wytrzymałam. Wyrzuciłam ją za drzwi.
Godzinę później Krzysztof dostał telefon: „Źle się czuję! Chyba mam zawał!”. Natychmiast pojechał. A gdy dotarł na miejsce, zastał matkę pełną energii, z rumieńcami na policzkach. Wszystko było kłamstwem. Oszustwem. Manipulacją.
Na ślub nie przyszła.
Po ślubie, gdy urodziła się Lilia, choćby nas nie odwiedziła. Nie przyniosła ani pieluch, ani zabawek. choćby nie zadzwoniła. Na zaproszenia, by zobaczyła wnuczkę, odpowiadała tylko: „To nie moja wnuczka. Ty ją sobie z kimś urodziłaś”.
Krzysztof rozdarty był między matką a rodziną. Widziałam, jak cierpi. Zawsze jednak wybierał nas. Postawił granicę. I od tamtej pory matka już jej nie przekraczała.
Ja też nie utrzymuję z nią kontaktu. Nie mam za co przepraszać. Nie pozwolę niszczyć mojej rodziny. Nie dam zdeptać córki, męża i naszego życia tylko dlatego, iż jakaś kobieta nie potrafi pogodzić się z tym, iż jej syn dorósł i wybrał sobie żonę… nie taką, jaką ona by chciała.
Jestem zmęczona. Bardzo. Czasem zamykam oczy i wyobrażam sobie, jak byłoby pięknie, gdybym miała zwykłą teściową. Taką, która przychodzi z pierogami. Która nie wtrąca się do sypialni. Nie poucza, jak wychowywać dziecko. Która przytula i mówi: „Świetnie sobie radzisz”. Ale to nie jest moja rzeczywistość.
Moja teściowa to kobieta, która wciąż marzy, iż jej syn wróci do domu. Do niej. Bez mnie.
Ale wiecie co? To się nigdy nie zdarzy. Bo on wybrał mnie. I jestem dumna, iż nie ugiął się pod presją.
A ja? Po prostu chcę żyć. Wychowywać córkę. Być żoną, a nie „rywalką” jego matki.
Tylko iż to zmęczenie… wciąż nie odpuszcza.