Nazywam się Weronika. Mam dwadzieścia dziewięć lat i od trzech lat jestem żoną Kamila. Razem tworzymy kochającą rodzinę, wychowujemy córeczkę Zosię i staramy się żyć w spokoju. jeżeli jednak o ten spokój chodzi, jedna osoba nie daje nam go odczuć – moja teściowa. A może lepiej powiedzieć: kobieta, która za wszelką cenę próbuje zniszczyć nasze małżeństwo i przyciągnąć syna z powrotem do „maminej spódnicy”.
Wszystko zaczęło się pięć lat temu, gdy poznaliśmy się z Kamilem na studiach. Ja niemal od razu zapoznałam go z rodzicami – w mojej rodzinie panuje ciepła, serdeczna atmosfera. On jednak zwlekał. Minął rok, zanim zdecydował się zaprosić mnie do siebie. Gdy tylko przekroczyłam próg jego domu, od razu zrozumiałam – nikt mnie tam nie chciał.
Matka Kamila, Danuta Stanisławówna, przywitała mnie lodowatym spojrzeniem i sztucznym uśmiechem. Myślałam, iż to tylko pierwsze wrażenie, ale z czasem zrozumiałam – jej niechęć wobec mnie była głęboka i autentyczna. Ani na moment nie zaakceptowała mnie – ani jako dziewczyny syna, ani jako kobiety, ani choćby jako człowieka.
Gdy z Kamilem postanowiliśmy zamieszkać razem i wynająć mieszkanie, Danuta Stanisławówna urządziła prawdziwą scenę. Krzyczała, iż jej syn to „jeszcze dziecko”, iż bez niej sobie nie poradzi, iż ja źle na niego wpływam, iż to ja zmuszam go do dorosłego życia. Kamil, dwudziestotrzyletni mężczyzna, w jej oczach był pięcioletnim chłopcem, który nie potrafi samodzielnie funkcjonować. Mimo to wyprowadziliśmy się.
I wtedy zaczął się koszmar.
Codziennie dostawałam wiadomości: jak karmić Kamila, co mu gotować, jak prać jego ubrania, jakie pomarańcze kupować i koniecznie obierać je wcześniej – bo on, jak twierdziła, nie potrafi! Kiedy spokojnie tłumaczyłam, iż jej syn doskonale radzi sobie sam, obrażała się. Potem urządzała histerię, gdy Kamil przychodził do niej w swetrze – „Czy ty nie widzisz, jakie zimno? Wszyscy w kurtkach, a on rozebrany!”. Choć na zewnątrz było piętnaście stopni i nikt nie nosił kurtki.
Gdy ogłosiliśmy zaręczyny, zaczęło się najgorsze. Teściowa… doprawdy, zaczęła zapraszać do siebie różne dziewczyny – córki koleżanek, sąsiadki, współpracownice. I przy Kamile mówiła wprost: „Oto odpowiednia żona dla ciebie!”. Wkurzony, przestał do niej przychodzić. Ale Danuta Stanisławówna nie odpuszczała.
Zaczęła wpadać do nas. Bez zapowiedzi. Z pretensjami. Każda jej wizyta kończyła się wymówkami: „Masz kurz pod szafą!”, „Gotujesz zupę jak w stołówce!”, „Zaniedbałaś Kamila!”. Starałam się nie reagować. Ale wszystko eksplodowało na tydzień przed ślubem.
Urządziła awanturę o moją suknię. Twierdziła, iż wybrałam „szmatę, a nie kreację”. Menu w restauracji określiła jako „hańbę dla całej rodziny”. Oskarżyła mnie, iż „zapuściłam ich ludzi”. Nie wytrzymałam. Wyrzuciłam ją za drzwi.
Godzinę później Kamil dostał telefon: „Jest mi niedobrze! To zawał!”. Natychmiast pojechał. Ale kiedy przyjechał, zastał zupełnie zdrową matkę z rumieńcami na policzkach. Całość była kłamstwem. Oszustwem. Manipulacją.
Na ślub nie przyszła.
Po ślubie, gdy urodziła się Zosia, ani razu nas nie odwiedziła. Nie przyniosła ani pieluszki, ani zabawki. choćby nie zadzwoniła. W odpowiedzi na zaproszenia, by zobaczyć wnuczkę, odpowiadała: „To nie moja wnuczka. Ty ją sobie przywiozłaś”.
Kamil miotał się między matką a rodziną. Widziałam, jak bardzo go to męczy. Ale zawsze wybierał nas. Postawił granicę. I od tamtej pory jego matka jej nie przekroczyła.
Nie utrzymuję z nią kontaktu. Nie mam za co przepraszać. Nie pozwolę niszczyć mojej rodziny. Nie dam wdeptać w błoto mojej córki, męża i własnego życia tylko dlatego, iż jakaś kobieta nie potrafi pogodzić się z tym, iż jej syn dorósł i wybrał żonę, która nie spełnia jej wyobrażeń.
Jestem zmęczona. Bardzo zmęczona. Czasem chciałabym po prostu zamknąć oczy i wyobrazić sobie, jak byłoby pięknie, gdybym miała zwykłą teściową. Taką, która przychodzi z pierogami. Która nie wtrąca się do sypialni. Nie mówi, jak wychowywać dziecko. Która przytula i mówi: „Dobrze sobie radzisz”. Ale to nie moja rzeczywistość.
Moja teściowa to kobieta, która wciąż marzy, iż jej syn wróci do domu. Do niej. Beze mnie.
Ale wiecie co? Nigdy do tego nie dojdzie. Bo on wybrał mnie. I jestem dumna, iż nie ugiął się pod presją.
A ja? Ja po prostu chcę żyć. Wychowywać córkę. Być żoną, a nie „rywalką” jego matki.
Tylko iż to zmęczenie… nie odpuszcza…