Mam na imię Kinga. Mam dwadzieścia dziewięć lat i od trzech lat jestem żoną Jakuba. Razem tworzymy dobrą, stabilną rodzinę, wychowujemy córkę Zosię i staramy się żyć w spokoju. Tylko jedna osoba nie daje nam tego spokoju – moja teściowa. A raczej kobieta, która za wszelką cenę próbuje zniszczyć nasze małżeństwo i ściągnąć syna z powrotem pod „matczyną pierzynę”.
Wszystko zaczęło się pięć lat temu, gdy poznaliśmy się z Jakubem na studiach. Ja gwałtownie przedstawiłam go swoim rodzicom – u nas w domu zawsze panowała ciepła atmosfera. On jednak zwlekał. Minął rok, zanim zdecydował się zabrać mnie do siebie. Gdy tylko przekroczyłam próg jego mieszkania, od razu zrozumiałam – nie byłam tam mile widziana.
Jego matka, Halina Stanisławówna, powitała mnie lodowatym spojrzeniem i sztucznym uśmiechem. Myślałam, iż to tylko pierwsze wrażenie, ale z czasem zrozumiałam – jej niechęć była głęboka i szczera. Po prostu mnie nie zaakceptowała. Ani jako dziewczyny syna, ani jako kobiety, ani jako człowieka.
Gdy zdecydowaliśmy się zamieszkać razem i wynająć mieszkanie, Halina Stanisławówna urządziła prawdziwe przedstawienie. Krzyczała, iż jej syn to „jeszcze dziecko”, iż bez niej sobie nie poradzi, iż źle na niego wpływam, iż to ja pcham go w dorosłość. Jakub, dwudziestotrzyletni mężczyzna, był w jej oczach pięcioletnim chłopcem. Mimo to wyprowadziliśmy się.
I wtedy zaczął się koszmar.
Codziennie dostawałam wiadomości: jak karmić Jakuba, co mu gotować, jak prać jego ubrania, jakie pomarańcze kupować i koniecznie obrać je wcześniej – bo on, według niej, nie potrafi! Gdy delikatnie zauważyłam, iż jej syn świetnie radzi sobie sam, obraziła się. Potem urządziła scenę, bo Jakub przyszedł do niej w swetrze – „Nie widzisz, jak zimno? Wszyscy w kurtkach, a on prawie nago!”. Chociaż na zewnątrz było piętnaście stopni i nikt nie chodził w kurtce.
Gdy ogłosiliśmy zaręczyny, sytuacja się zaogniła. Teściowa zaczęła zapraszać do siebie różne dziewczyny – córki przyjaciółek, sąsiadki, koleżanki z pracy. I mówiła wprost przed Jakubem: „Oto odpowiednia żona dla ciebie!”. Wściekły, przestał ją odwiedzać. Ale Halina Stanisławówna nie odpuszczała.
Zaczęła przychodzić do nas. Bez zapowiedzi. Z pretensjami. Każda jej wizyta kończyła się wyrzutami: „Masz kurz pod szafą!”, „Zupę gotujesz jak w stołówce!”, „Zaniedbujesz Jakuba!”. Starałam się nie reagować. Do czasu.
Ale wszystko eksplodowało na tydzień przed ślubem. Wygarnęła mi, iż moja suknia to „szmata, a nie strojenie”. Menu w restauracji nazwała „hańbą dla całej rodziny”. Oskarżyła mnie, iż „narobię im wstydu przed ludźmi”. Straciłam cierpliwość. Wyrzuciłam ją za drzwi.
Godzinę później Jakub dostał telefon: „Źle się czuję! Zaraz dostanę zawału!”. Natychmiast pojechał. Ale gdy dotarł na miejsce, zastał matkę w pełni sił, z rumieńcami na twarzy. To było kłamstwo. Manipulacja.
Na ślub nie przyszła.
Po ślubie, gdy urodziła się Zosia, choćby nas nie odwiedziła. Nie przyniosła ani pieluszki, ani zabawki. choćby nie zadzwoniła. Na zaproszenia, by zobaczyć wnuczkę, odpowiadała: „To nie moja wnuczka. Ty ją sobie znalazłaś”.
Jakub był rozdarty między matką a rodziną. Widziałam, jak cierpi. Ale zawsze wybierał nas. Postawił granicę. I od tamtej pory matka już jej nie przekroczyła.
Nie utrzymuję kontaktu z tą kobietą. Nie mam za co przepraszać. Nie pozwolę niszczyć mojej rodziny. Nie dam opluć mojej córki, męża ani mojego życia tylko dlatego, iż jakaś kobieta nie może pogodzić się z tym, iż jej syn dorósł i wybrał żonę nie taką, jaką ona chciała.
Jestem zmęczona. Bardzo. Czasem zamykam oczy i wyobrażam sobie, jak byłoby pięknie, gdybym miała zwyczajną teściową. Taką, która przychodzi z pierogami. Nie wtrąca się do łóżka. Nie mówi, jak wychowywać dziecko. Taką, która przytula i mówi: „Świetnie sobie radzisz”. Ale to nie moja rzeczywistość.
Moja teściowa to kobieta, która wciąż marzy, iż jej syn wróci do domu. Do niej. Bez mnie.
Ale wiecie co? Nigdy do tego nie dojdzie. Bo on wybrał mnie. I jestem z niego dumna, iż nie ugiął się pod presją.
A ja? Po prostu chcę żyć. Wychowywać córkę. Być żoną, a nie „rywalką” jego matki.
Tylko iż to zmęczenie nie daje o sobie zapomnieć…