„Moja teściowa karmiła moje dziecko jedzeniem ze śmietnika”: Wyjechałam i postawiłam mężowi ultimatum
Gdy poznałam Sławka, oboje mieliśmy już ponad trzydzieści lat. W tym wieku nikt nie zwleka — tak też się stało z nami: spotkaliśmy się, spodobaliśmy sobie, chodziliśmy kilka miesięcy i złożyliśmy papiery w urzędzie stanu cywilnego. Oboje pragnęliśmy założyć rodzinę. Ja od dawna marzyłam o dziecku, a Sławek nigdy wcześniej nie był żonaty — też chciał zostać ojcem. Pobraliśmy się szybko, bez przepychu, i zamieszkaliśmy osobno — w mieszkaniu po mojej babci, które odziedziczyłam. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy nowe meble, i w tym przytulnym gniazdku zaczęliśmy się urządzać.
Z jego matką, Bronisławą Bogumiłą, przed ślubem widziałam się tylko dwa razy — poznałyśmy się w kawiarni i na ceremonii. Zrobiła wtedy dobre wrażenie: spokojna, uprzejma, zewnętrznie zaakceptowała nasz związek, syna wypuściła bez protestu, nie wtrącała się. Pomyślałam nawet, iż szczęście mi się poszczęściło z teściową. Jakże się myliłam.
Z dzieckiem nie zwlekaliśmy. Zaszłam w ciążę niemal od razu, a przez cały ten czas żyłam jak królowa. Mąż nosił mnie na rękach — dosłownie i w przenośni. O trzeciej nad ranem obierał mandarynki, rano robił kanapki z awokado, gładził mój brzuch, szeptał synowi bajki. A teściowa niby się nie wtrącała. Tylko czasem przysyłała przez męża podarunki — słoiki dżemu, jabłka.
Wtedy nie zwróciłam uwagi, ale niektóre słoiki były zakurzone, dżem skrystalizowany, a jabłka miały dziwne plamy. Pomyślałam, iż starsza kobieta, wzrok już nie ten, w sklepie mogli jej wcisnąć. Ale potem urodził się naszy Maurycy — i wszystko poszło na opak.
Teściowa zaproponowała, by zamieszkała z nami na początku — niby pomoże z dzieckiem, a przy okazji wynajmie swoje mieszkanie, by mieli dodatkowe pieniądze. U męża w pracy były wtedy problemy, a do tego wzięliśmy kredyt na samochód. Więc pomysł wydał się rozsądny. Zgodziłam się.
Ale Bronisława Bogumiła, jak się okazało, nie przyjechała — ona się wprowadziła. Z ciężarówką rzeczy. A adekwatnie — trudno to nazwać „rzeczami”. To był szmelc: stare, śmierdzące szmatki, pojedyncze kubki, połamane zabawki, tajemnicze pudełka, stosy gazet. Każdego dnia jej „kolekcja” rosła. Zauważyłam nawet, iż w koszu zaczęły pojawiać się opakowania po produktach, których na pewno nie kupowaliśmy.
Aż pewnego dnia zobaczyłam, jak wraca z ulicy z wielką torbą. Szarą, brudną, z logo supermarketu. Zajrzałam — i zatrzęsło mną. W torbie leżały przeterminowane produkty: bułki z pleśnią, jogurty, które przeterminowały się tydzień temu, banany, które nie tylko sczerniały — ale zgniły. Niosła to do naszego domu. Do domu, w którym rośnie noworodek!
I to wszystko po to, by nas karmić! Mnie, w ciąży, a teraz mojego małego Maurycego! Zrobiłam awanturę. Zażądałam, by mąż porozmawiał z matką. A on… on ją bronił. Mówił, iż ona wychowała się w biedzie, iż jej matka tak samo karmiła ich w dzieciństwie, zbierała resztki od sąsiadów, przynosiła jedzenie ze śmietników, by przeżyć.
— Ale nie ma wojny! — krzyknęłam. — Mamy pieniądze! Nie musimy jeść śmieci! Rozumiesz, iż to zagraża zdrowiu dziecka?!
Milczał. A potem cicho powiedział: „Mama nie robi tego złośliwie. Stara się”.
Stara się?! Stwierdziłam, iż dość. Spakowałam rzeczy, wzięłam syna i wyjechałam do rodziców do Łodzi. Tam jest spokojnie, czysto i nikt nie karmi nas przeterminowanym jedzeniem z kosza.
Postawiłam Sławkowi ultimatum: albo powie matce, by wyprowadziła się z naszego mieszkania wraz z całym swoim śmieciem, albo zostaje z nią. Ale ja nie wrócę do antyhigieny i wysypiska.
A teraz, dziewczyny, powiedzcie mi szczerze: przesadziłam? Może powinnam była jakoś inaczej? Spokojnie wytłumaczyć? Dać szansę? Czy zrobiłam dobrze, chroniąc dziecko i siebie?