Wiera stała przy oknie i po raz tysięczny przewijała w głowie to, co się stało. Wieczorem do ich mieszkania przyszedł wieniec. Prawdziwy, żałobny, z czarną wstążką. Na niej – jej imię. Bez podpisu. Bez kartki. Tylko cisza i mroźny chłód w pudełku.
Mąż, Marek, choćby się nie zdziwił. Wzruszył ramionami:
— Może pomyłka? Albo czyjś głupi żart…
— Pomyłka? Serio? — Wiera patrzyła na niego, jakby widziała go pierwszy raz.
Wiedziała, skąd to pochodziło. Wiedziała, jak precyzyjnie wpisano jej adres. Wiedziała, kto był jedyną osobą w ich otoczeniu, która od lat nie nazywała ją po imieniu, kto zawsze gardził nią na głos i w duchu – teściowa.
Halina Szymańska uważała, iż jej syn zasługuje na więcej. Idealna uroda, z rodowodem jak rasowy pies, i najlepiej bez rodziny – „żeby nie obciążać”. A Wiera? Zwykła, pracowita, półtora metra w kapeluszu, z przeciętnej rodziny, od dzieciństwa sama szyła sobie sukienki. Ale za to kochała Marka naprawdę.
Halina Szymańska nie szukała jednak miłości. Interesowała ją kontrola. A gdy ją traciła – mściła się.
Z początku wyglądało to niewinnie. Uszczypliwości, pretensje, złośliwe rady. Potem – wtrącanie się w domowe sprawy, „prezenty” o wątpliwym przeznaczeniu. Wreszcie – podrzucenie bielizny do szafki. Jakby Wiera miała kogoś na boku. Jakby w mieszkaniu, gdzie każda półka była na widoku, ukryła coś takiego.
Ale wszystko zrzucano na przypadek. choćby gdy Wiera znalazła w jagodach z „paczki” żywego węża, Marek tylko wzruszył ramionami:
— No, różnie bywa… Las niedaleko, może…
Wiera wtedy zamknęła się w łazience i płakała. Nie ze strachu. Z bezsilności. Bo gorsi od węży byli ludzie. Ci, którzy udają rodzinę, a w rzeczywistości wpuszczają truciznę prosto do serca twojego małżeństwa.
Znosiła to. Długo. Aż do dnia, gdy zastała męża z inną. Na ich własnej kuchni. Uśmiechniętą, długonogą, wystrojoną.
— Ona sama przyszła! — wyrzucił z siebie Marek, choćby nie próbując się tłumaczyć.
Wiera wtedy nie powiedziała ani słowa. Wskazała tylko na drzwi. I na pudełko z wieńcem, którego nigdy nie wyrzuciła. Bo wiedziała: takich wiadomości się nie wyrzuca. Są jak piętno. Jak kropka na końcu książki, której do ostatniej strony nie chciała skończyć.
Po rozwodzie Wiera się wyprowadziła. On został u mamy. A potem zadzwoniła sąsiadka:
— Wiesz, iż twoja była teściowa wyszła za mąż? Za tego samego – swojego starego przyjaciela z dzieciństwa…
Wiera uśmiechnęła się. Nie z zadowolenia. Zrozumiała wtedy, iż jej miejsce w tej rodzinie od dawna chciano zająć. Nie dla syna. Dla siebie.
Teraz mieszka w nowym lokum. Patrzy na wieniec – tak, wciąż jest z nią – i szepcze:
— Dziękuję. Okazał się nie klątwą. Stał się wybawieniem.