Dziś wracałam do domu późno – praca się przeciągnęła, głowa pulsowała od zmęczenia, a w sercu czułam tylko pustkę. Nie wiedziałam, iż czeka na mnie kolejna fala przykrości i napięcia. Gdy weszłam do mieszkania, od razu usłyszałam znajomy, ale już dawno znienawidzony głos z kuchni:
– No nareszcie! – sarknęła Zofia Stanisławowa, moja teściowa. – Ciemno już od godziny, a ty dopiero się zjawiasz. To tak teraz wygląda twoja praca, iż męża i dom można zignorować?
– Miałam pilny projekt, musiałam zostać dłużej – spokojnie wyjaśniłam, automatycznie zwieszając płaszcz.
– Projekt… A mąż głodny, między nami mówiąc – mamrotała dalej teściowa. – W zlewie góra naczyń, kurz się unosi, a ty wyglądasz jak wyplute nieszczęście – i to się nazywa żona?
Zmęczona skinęłam głową i poszłam się przebrać. Gdy jednak wracałam do kuchni, mimowolnie zatrzymałam się w drzwiach. Z pokoju obok dobiegała rozmowa Zofii Stanisławowej i Bartka. To, co usłyszałam, zbiło mnie z tropu.
– Wiesz, Bartku, córka mojej przyjaciółki, Kinga, to zupełnie inna bajka. Mądra dziewczyna, z dobrego domu. I, między nami, bardzo tobą zainteresowana – mówiła teściowa słodkim tonem. – Nie przejmuje się nawet, iż jesteś żonaty. To przecież nie musi trwać wiecznie…
Zatkało mnie. Krew uderzyła mi do twarzy. Jak można mówić coś takiego? Chciałam krzyczeć, rzucić czymś ciężkim, ale w milczeniu weszłam do łazienki, by nie wybuchnąć.
Po kilku minutach wyszłam, trzymając się ściany. Bartek podbiegł:
– Kasia, co z tobą?
– Nic. Po prostu się zdenerwowałam.
– O, jeszcze się rozchorowała! – wtrąciła Zofia Stanisławowa. – Oczywiście, robi to tylko dla uwagi.
Nie odpowiedziałam, ale rano było jeszcze gorzej. Karetka, szpital, badania. Godzinę później powiedziałam Bartkowi:
– Nie mam nic poważnego. Tylko… jestem w ciąży. Potrzebujemy spokoju i trochę więcej czułości.
Bartek przytulił mnie mocno, z jego oczu płynęły łzy szczęścia. Ale euforia nie trwała długo.
Wróciwszy do domu, dowiedziałam się, iż Zofia Stanisławowa wciąż tu jest. Co gorsza – nie zamierzała milczeć.
– Jesteś pewien, iż to twoje dziecko? – spytała zimno, gdy na chwilę wyszłam.
– Mamo, ty oszalałaś? – nie powstrzymał gniewu.
– Ona wraca po nocy, choćby nie widzisz, jak cię wodzi za nos!
Na korytarzu zastygłam. Nie mogłam już tego znosić. Weszłam do pokoju i powiedziałam stanowczo:
– Nie będę się już tłumaczyć ani się uginać. To twoje mieszkanie – więc wyjdę. Bartek, zdecyduj: idziesz ze mną czy zostajesz. Nie pozwolę, by mnie poniżano. Będę mamą. I chcę wychować dziecko w miłości, a nie w nienawiści.
– I słusznie! Niech się wynosi – rzuciła Zofia Stanisławowa z zimną satysfakcją.
Ale Bartek nie ruszył się za nią. Patrzył na matkę, jakby widział ją po raz pierwszy.
– Myślisz, iż znoszę to wszystko dla ciebie? Nie, mamo, ja kocham Kasię. A ciebie… po prostu mi cię żal. Odpychasz od siebie wszystkich. Byłaś cztery razy zamężna – i z nikim nie wytrzymałaś. A teraz chcesz, żebym słuchał twoich rad? Nie. Wychodzę. I zbuduję rodzinę sam, z Kasią. Nie wtrącaj się w moje życie.
Odwrócił się i wyszedł:
– Kasia! Gdzie nasza duża torba podróżna?
Minął rok. W nowej dzielnicy, alejką parku, szliśmy we trójkę: Bartek, ja i mały Jasio, spokojnie śpiący w wózku. Mieszkaliśmy w nowym mieszkaniu, które kupiliśmy wspólnie – oboje wnieśliśmy równy wkład. Było nam ciężko, ale byliśmy szczęśliwi.
– Robi się chłodno – zauważył Bartek. – Wracamy?
– Czas. Jasio zaraz się obudzi.
Ale wtedy dostrzegłam coś dziwnego. Ktoś szedł za nami, chowając się za drzewami.
– Bartek, ktoś nas śledzi.
Zatrzymał się gwałtownie:
– Mamo! Przestań! Ile można bawić się w szpiegów?
Zza drzewa wyszła Zofia Stanisławowa. Nie poznałam jej od razu. Była nie do poznania: przygarbiona, wynędzniała, ze zgaszonym spojrzeniem.
– Ja… przepraszam. Chciałam tylko zobaczyć wnuka. Choć na chwilę…
– Mogłaś przyjść normalnie. Wiesz, gdzie mieszkamy – odparł Bartek sucho.
– Nie mogłam. Wstyd. Ja… zrozumiałam. Wybaczcie mi oboje. Myliłam się. Kasia… nie kierowałam się złością. Naprawdę myślałam, iż zniszczysz mu życie. A okazało się, iż to ja…
Milczałam. W głowie wciąż brzmiał jej głos z przeszłości. Ale teraz przede mną stała nie dawna rodzinna tyranka, a stara kobieta, błagająca o wybaczenie.
– Idziemy do domu. jeżeli chcesz, możesz iść z nami. O ile Bartek nie ma nic przeciwko – powiedziałam w końcu.
– Mamo, nie mam. Ale tylko pod warunkiem, iż to będzie uczciwie. Bez pretensji, bez wtrącania się.
– Przysięgam. Po prostu chcę was czasem widywać. Jasia. Was oboje. Nic więcej już nie potrzebuję…
Tym razem nie trzymałam urazy. Szliśmy razem. Jaś spał, a Zofia Stanisławowa, w milczeniu, z lekkim uśmiechem, pchała wózek. Przeszłość została za nami.
Nawet żelazne serca mogą nauczyć się kochać.