Dziś znowu przyszła teściowa. Pobawiła się z dzieckiem, pośmiała, uśmiechnęła – i poszła zadowolona. A ja? Gotuj, sprzątaj, uśmiechaj się…
Przeczytałam niedawno artykuł „Nie chcę opiekować się wnukami w weekendy” i pomyślałam: to przecież o mnie. Temat okazał się boleśnie znajomy – szczególnie dla tych, którzy znaleźli się w roli „gospodyni domu z małym dzieckiem i teściową u boku”.
Mój syn nie skończył jeszcze roku. Ma jedną babcię – mamę mojego męża, Halinę Kazimierzówną. Aktorka teatralna na emeryturze, ale z artyzmem i dramatyzmem w głosie po dziś dzień. Przy każdej okazji powtarza mi, jak bardzo kocha wnuka. „Zawsze jestem blisko, zawsze mogę pomóc!” – brzmi pięknie, ale rzeczywistość… zupełnie inna.
Od kiedy przeszła na wcześniejszą emeryturę, ma mnóstwo wolnego czasu i niczym niezajętych dni. Więc przychodzi. Nie po to, żeby pomóc, nie po to, żeby mnie zastąpić na parę godzin – tylko „w odwiedziny”. I zawsze w weekend, kiedy mąż jest w domu. Uwielbia, gdy „wszyscy są razem”. Czasem przyprowadza ze sobą teścia, ale on żyje swoim życiem, choćby śpią w osobnych pokojach.
I wyobraźcie to sobie: dziecko wrzeszczy, ząbkuje, boli go brzuszek, ja jestem na krawędzi, dwie noce bez snu, wyglądam jak cień. A wtedy słyszę: „Pomoc nadchodzi!” – i tą „pomocą” okazuje się wystrojona Halina Kazimierzówna, z zabawkami i torebką ptasiego mleczka. Siada w ulubionym fotelu, bierze wnuka na ręce, robi zdjęcia, całuje, śmieje się. Wszystko fajnie, tylko iż ja muszę być nie tylko uprzejmą gospodynią – muszę ją witać w gorącym, czystym, idealnym domu.
Najpierw myłam podłogi przed jej przyjściem, piekłam ciasto, gotowałam zupę, szykowałam sałatkę. Potem zrozumiałam: nie daję rady. Zaczęłam zrzucać część obowiązków na męża. A on, biedak, po całym tygodniu pracy marzy tylko o spokoju. Ale „mama przyjedzie” – i koniec. Rzuć odpoczynek, wyczyść łazienkę, zetrzyj kurz, wytrzyj dziecku nos.
Teściowa nigdy nie przyszła po to, by powiedzieć: „Odpocznij, ja zajmę się małym, idź się położyć”. Nie. Ona przychodzi się zabawić. Pobawiła się – i poszła. jeżeli się znudzi – bierze torebkę i wychodzi. Czasem nie posiedzi choćby pół godziny. A u mnie zostaje sterta naczyń, zmęczone dziecko i zero ulgi. Ale potem sąsiedki chwalą: „Ależ wzorowa babcia! Zawsze przy wnuczku, taka troskliwa”. No tak… zawsze przy wnuczku – ale nie przy tym, który najbardziej potrzebuje pomocy.
Doradzali mi: „Nie gotuj. Nie sprzątaj. Niech widzi prawdę”. Ale proszę bardzo spróbować, gdy ocenia każde źdźbło kurzu, każdą niedomyte naczynie. Mąż też pyta: „No co, nie możemy mamy raz w tygodniu przyjąć?”
A ja czuję się winna. Jakbym była egoistką. Jakbym nie chciała, żeby moje dziecko miało babcię. Ale czy to naprawdę pomoc? To tylko pokaz miłości – na pokaz. Synuś, wnuczek, rodzina! A potem – do domu, przed telewizor. Ja zostaję z brudnymi talerzami, nieprzespanymi nocami i wypalonymi nerwami.
Prawdziwa pomoc to wtedy, gdy babcia zabiera wnuka do siebie. Gdy naprawdę daje ci wolny dzień. A nie urządza przedstawienie w twojej kuchni. Tak, nie jest do tego zobowiązana. Ale ja też nie jestem pokojówką, żeby wydawać przyjęcia co niedzielne popołudnie. Jestem matką. Zmęczoną, niewyspaną i ledwo trzymającą się na nogach. I gdy wszyscy wokół zachwalają, jaka to cudowna babcia, ja marzę tylko o jednym: żeby choć jeden weekend nikt nie dzwonił do drzwi z pudełkiem czekoladek i pytaniem: „No, jak tam u was?”
Dziękuję, iż wysłuchałeś…