Teść odwiedza nas codziennie: nie mam nic przeciwko gościom, ale zjada wszystko, co mamy.

newskey24.com 2 dni temu

Teść zaczął nas odwiedzać codziennie. Gości nie mam nic przeciwko, ale ten człowiek pochłania wszystko, co znajdzie w lodówce. Próbowałem porozmawiać z żoną, ale to bez sensu.

Pół roku temu razem z moją żoną, Haliną, podjęliśmy trudną, ale konieczną decyzję — przeprowadzkę do innego miasta. Wcześniej mieszkaliśmy na obrzeżach Łodzi, pracowaliśmy razem w fabryce i jakoś się ustawialiśmy. Nie żyliśmy w luksusach, ale i nie głodowaliśmy. Rozumieliśmy się bez słów. Żadnych kłótni, żadnych pretensji. Wszystko się zmieniło, gdy w zakładzie zaczęły się zwolnienia. Najpierw „zredukowali” Halinę, potem przyszła kolej na mnie.

Oszczędności mieliśmy kilka — dwoje dzieci, kredyty, a wszystko, co zarabialiśmy, szło na jedzenie i rachunki. Wydawało się, iż świat się wali. Wtedy pomocną dłoń wyciągnął jej ojciec — mój teść. Mieszkał w Gdańsku, a na obrzeżach miasta miał wynajmowane maleńkie mieszkanie. Stan był taki sobie, wymagało remontu, ale przynajmniej był dach nad głową.

Przenieśliśmy się tam — byłem mu naprawdę wdzięczny. W tamtej chwili to był ratunek. Pierwszy miesiąc to był dramat: grosz przy duszy, z trudem starczało na jedzenie dla dzieci i opłaty. Szukałem pracy — bezskutecznie. Ręce opadały, ale się trzymałem. Halina zajmowała się domem i dziećmi, a ja próbowałem znaleźć cokolwiek, żeby nie zwariować.

Gdy dostałem pierwszą zaliczkę w nowej pracy, o mało nie rozpłakałem się. Zaczęliśmy oddychać. Harowałem po nocach. Wracałem późno, ale z uczuciem, iż się podnosimy. Część pieniędzy zacząłem oddawać teściowi — za media i jako podziękowanie. Myślałem, iż się układamy. Okazało się, iż to dopiero początek.

Teść zaczął przyjeżdżać. Często. Najpierw „tylko na chwilę”, potem „na obiad z wnukami”, aż w końcu — codziennie. I, niestety, nie po to, by pomóc. Nie prał, nie naprawiał, nie zajmował się dziećmi. Włączał telewizor w kuchni i jadł. Wszystko. Co. Wpadło mu w ręce.

Halina gotowała — śniadania, obiady, kolacje. A ja, gdy wracałem, znajdowałem tylko puste garnki. Zauważyłem, iż z lodówki magicznie znikają produkty. Milczałem. Cierpiałem. Ale w końcu i ona zaczęła narzekać: zmęczona, gotuje od rana do wieczora, a jedzenie znika. A ja patrzę na nią i myślę: no, dzieci mamy dwójkę… po co nam trzeci, dorosły?

Zebrałem się na odwagę. Porozmawiałem z teściem. Spokojnie, bez krzyków. Wytłumaczyłem, iż doceniamy jego pomoc, iż jest rodziną, ale… sami ledwo wiążemy koniec z końcem. Pokiwał głową, powiedział, iż rozumie. I na chwilę się uspokoił. Zaczął przynosić drożdżówki, raz choćby przytaszczył kurczaka. Ale po dwóch tygodniach i ten zapał mu przeszło. Wrócił do starych nawyków — jabłko wnukom, a sam do naszej kolacji.

Znowu rozmawiałem z Haliną. Ale tylko wzruszyła ramionami: „Tata nam pomógł… to jego mieszkanie… po prostu kocha dzieci.” Argumenty się skończyły. A mój nerwy już nie wytrzymują. Zapieram od rana do nocy, oszczędzam na sobie, chodzę w dziurawych butach i starej kurtce. A tu jeszcze ktoś, kto przychodzi i opróżnia lodówkę, jakby tu mieszkał.

Nie mam oparcia. Moi rodzice daleko, znajomi mają własnych problemów. Teść niczego nie widzi, żona — udaje, iż nie widzi. I nie wiem, co robić. Tak, pomógł. Ale ile jeszcze to potrwa? Jestem zmęczony. Coraz mniej czuję, iż to mój dom.

A tu nasza dawna fabryka ostatecznie padła. Koledzy rozjechali się po Polsce, nikt nie wraca. Stojimy na krawędzi. I z każdym dniem to mieszkanie, które miało być nowym początkiem, coraz bardziej przypomina klatkę.

Idź do oryginalnego materiału