Teść zaczął do nas przychodzić codziennie. Nie mam nic przeciwko gościom, ale zjada wszystko, co mamy w domu. Próbowałem rozmawiać z żoną, ale to bez sensu.
Pół roku temu razem z moją żoną, Bronisławą, podjęliśmy trudną, ale konieczną decyzję — wyprowadzka do innego miasta. Wcześniej mieszkaliśmy na obrzeżach Poznania, oboje pracowaliśmy w fabryce, i jakoś daliśmy radę. Nie żyliśmy w luksusach, ale też nie głodowaliśmy. Rozumieliśmy się bez słów. Nie było spięć, nie było pretensji. Wszystko zmieniło się nagle, gdy w zakładzie zaczęły się zwolnienia. Najpierw „zredukowali” Bronkę, potem mnie.
Oszczędności prawie nie mieliśmy — dwoje dzieci, kredyty, wszystko, co zarabialiśmy, szło na jedzenie i rachunki. Wydawało się, iż świat się wali. Wtedy ojciec Bronki — mój teść — wyciągnął do nas pomocną dłoń. Mieszkał w innym mieście, w Krakowie, i wynajmował swoje maleńkie mieszkanie na przedmieściach. Mieszkanie było w kiepskim stanie, wymagało remontu, ale przynajmniej był dach nad głową.
Przenieśliśmy się tam — byłem mu naprawdę wdzięczny. Ten gest w tamtym momencie wydawał się wybawieniem. Pierwszy miesiąc był koszmarem: pieniędzy prawie nie było, z ostatnich sił ciągnęliśmy jedzenie dla dzieci, opłaty. Szukałem pracy — bezskutecznie. Czułem, jak opadają mi ręce, ale trzymałem się. Bronia zajmowała się domem i dziećmi, a ja próbowałem znaleźć cokolwiek, by nie zwariować.
Kiedy dostałem pierwszą zaliczkę w nowej pracy, omal nie rozpłakałem się. Zacząłem znów oddychać. Harowałem do nocy. Wracałem późno, ale z poczuciem, iż wychodzimy na prostą. Część pieniędzy oddawałem teściowi — za media i w podzięce. Myślałem, iż wszystko się układa. Ale okazało się, iż to dopiero początek.
Teść zaczął przyjeżdżać. Często. Najpierw „tylko na chwilę”, potem „na obiad z wnukami”, aż w końcu — codziennie. I niestety, nie po to, by pomóc. Nie przychodził prać, naprawiać, zajmować się dziećmi. Siadał w kuchni, włączał telewizor i jadł. Wszystko. Co. Było.
Bronia gotowała — śniadanie, obiad, kolację. A ja, wracając do domu, znajdowałem tylko pusty garnek. Zauważyłem, iż z lodówki znika jedzenie. Milczałem. Znosiłem. Ale w końcu sama zaczęła narzekać: iż jest zmęczona. Mówi, iż gotuje od rana do wieczora, a jedzenie — znika. A ja patrzę na nią i myślę: no, dzieci mamy dwoje… po co nam trzeci, dorosły?
Postanowiłem działać. Usiadłem z teściem, spokojnie, bez krzyku. Wytłumaczyłem, iż rozumiemy, iż jesteśmy wdzięczni za mieszkanie, iż jest częścią rodziny, ale… nam też nie jest łatwo. Pokiwał głową, powiedział, iż wszystko rozumie. I chwilę było spokojnie. Zaczął przynosić pierogi, raz choćby przytargał kaczkę. Ale po dwóch tygodniach to „zaangażowanie” minęło. Wrócił do starego zwyczaju — jabłko dla wnuków, a sam — do naszej kolacji.
Znowu porozmawiałem z Bronią. Ale tylko wzruszyła ramionami: „Tata nam pomógł… to jego mieszkanie… on po prostu kocha dzieci”. Koniec dyskusji. A mój limit cierpliwości — wyczerpany. Haruję od świtu do nocy, oszczędzam na sobie, chodzę w podartych butach i noszę starą kurtkę. I w środku tego wszystkiego — człowiek, który przychodzi i opróżnia lodówkę, jakby tu mieszkał.
Nie mam wsparcia. Moi rodzice daleko, znajomi mają własne problemy. Teść niczego nie widzi, żona — jakby nie chciała widzieć. I nie wiem, co robić. Tak, pomógł. Ale jak długo to jeszcze potrwa? Jestem zmęczony. Nie czuję już, iż to mój dom.
A tymczasem wciąż tu jesteśmy. Fabryka, w której kiedyś pracowaliśmy, upadła. Koledzy rozjechali się po Polsce, nikt nie wraca. Balansujemy na krawędzi. I z każdym dniem ten dom, który miał być nowym początkiem, coraz bardziej przypomina klatkę.