Teść zaczął przychodzić do nas codziennie. Nie mam nic przeciwko gościom, ale zjada wszystko, co mamy. Próbowałem porozmawiać z żoną, ale to bezskuteczne.
Pół roku temu razem z moją żoną, Danutą, podjęliśmy trudną, ale konieczną decyzję — przeprowadzkę do innego miasta. Wcześniej mieszkaliśmy na obrzeżach Łodzi, razem pracowaliśmy w fabryce i jakoś się układalo. Nie żyliśmy w luksusie, ale i nie głodowaliśmy. Rozumieliśmy się bez słów. Nie było kłótni, nie było pretensji. Wszystko zmieniło się nagle, gdy w zakładzie zaczęły się zwolnienia. Najpierw Danutę „zredukowano”, potem mnie.
Oszczędności mieliśmy kilka — dwoje dzieci, kredyty, a wszystko, co zarabialiśmy, szło na jedzenie i rachunki. Zdawało się, iż cały świat się wali. Wtedy właśnie wyciągnął do nas pomocną dłoń jej ojciec — mój teść. Mieszkał w innym mieście, w Krakowie, i wynajmował swoje maleńkie mieszkanie na peryferiach. Mieszkanie było w kiepskim stanie, wymagało remontu, ale przynajmniej mieliśmy dach nad głową.
Przenieśliśmy się tam — byłem mu naprawdę wdzięczny. Ten gest w tamtej chwili wydawał się wybawieniem. Pierwszy miesiąc był koszmarem: pieniędzy brakowało, ostatkiem sił walczyliśmy, by dzieci miały co jeść, by opłacić rachunki. Szukałem pracy — bez skutku. Opadały mi ręce, ale trzymałem się. Danuta zajmowała się domem i dziećmi, a ja starałem się znaleźć choćby coś, by nie oszaleć.
Gdy dostałem pierwszy zaliczkę w nowej pracy, omal nie rozpłakałem się. Zacząłem znów oddychać. Pracowałem do nocy. Wracałem późno, ale z uczuciem, iż powoli wychodzimy na prostą. Część pieniędzy oddawałem teściowi — za czynsz i jako wyraz wdzięczności. Myślałem, iż wszystko się układa. Ale okazało się — to dopiero początek.
Teść zaczął przyjeżdżać. Często. Najpierw „tylko na chwilę”, potem „na obiad z wnukami”, aż w końcu — codziennie. I niestety, nie po to, by pomóc. Nie po to, by uprać, naprawić, poczytać dzieciom. Siadał w kuchni, włączał telewizor i jadł. Wszystko. Co. Znalazł.
Danuta gotowała — śniadanie, obiad, kolację. A ja, wracając do domu, widziałem tylko pusty garnek. Zauważyłem, iż w lodówce zaczyna brakować jedzenia. Milczałem. Znosiłem. Ale w końcu i ona się poskarżyła: zmęczona. Mówi, iż stoi przy garach od rana do wieczora, a jedzenie — znika. A ja patrzę na nią i myślę: no, dzieci mamy dwoje… po co nam trzeci, dorosły?
Postanowiłem działać. Usiadłem z teściem do rozmowy. Bez krzyku, spokojnie. Wyjaśniłem, iż rozumiemy jego potrzeby, iż jesteśmy wdzięczni za dach nad głową, iż jest rodziną, ale… nam też nie jest lekko. Pokiwał głową, powiedział, iż rozumie. I na jakiś czas odpuścił. Zaczął przynosić ze sobą drożdżówki, raz choćby przytaszczył kawałek szynki. Ale po paru tygodniach ta „gorliwość” minęła. Wrócił do starego nawyku — jabłko wnukom, a sam do naszej kolacji.
Znowu porozmawiałem z Danutą. Tylko wzruszyła ramionami: „Tata nam pomógł… to jego mieszkanie… po prostu kocha dzieci”. Koniec argumentów. A ja — tracę cierpliwość. Haruję od świtu do nocy, oszczędzam na sobie, chodzę w dziurawych butach i noszę starą kurtkę. A w środku tego wszystkiego — człowiek, który przychodzi i opróżnia lodówkę, jakby tu mieszkał.
Nie mam oparcia. Moi rodzice daleko, przyjaciele mają własnych problemów po uszy. Teść niczego nie widzi, żona — jakby nie chciała widzieć. I nie wiem, co robić. Tak, pomógł. Ale jak długo to jeszcze potrwa? Jestem zmęczony. Nie czuję już, iż mam dom.
A tymczasem wciąż tu jesteśmy. Fabryka, w której kiedyś pracowaliśmy, ostatecznie splajtowała. Byli koledzy rozjechali się po świecie, nikt nie wraca. Stojimy na krawędzi. I czuję, jak z każdym dniem ten dom, który dał nam nadzieję, coraz bardziej zamienia się w klatkę.