Termin ważności minął

polregion.pl 1 dzień temu

**Dziennik, 12 listopada**

Wczorajszy świt w małym miasteczku na obrzeżach Podhala powitał Zosię chłodem. Kuchnia, przesiąknięta wilgocią starych ścian, milczała, tylko deski podłogi skrzypiały od czasu do czasu. Poranne światło, przebijające się przez zaparowane okno, rzucało na podłogę jej cień — długi, mglisty, jakby sama bała się zająć za dużo miejsca. Zosia włączyła stary czajnik, który zawarczał jak obudzone zwierzę, i po omacku znalazła w szafce puszkę mleka skondensowanego. Palce zatrzymały się na zimnej blasze. Data ważności minęła dwa lata temu. I jakoś to przyniosło dziwną ulgę.

Cztery lata temu Kuba przyniósł do domu całe pudło tego mleka. „Na wszelki wypadek, przyda się”, mówił, śmiejąc się, gdy siedzieli na podłodze i jedli je prosto z puszki, popijając mocną herbatą. Wtedy spierali się, co jest słodsze — mleko skondensowane czy jego głupie żarty, od których Zosia pękała ze śmiechu. Zawsze zostawiał ślad na jej policzku — kroplę, którą ścierała, udając złość. Potem wszystko się zmieniło. Śmiech ucichł. Pudło zostało w kącie spiżarni jak pomnik ich przeszłości, której nie miała serca uprzątnąć.

Zosia otworzyła puszkę. Drżącymi palcami, jakby bała się obudzić coś dawno uśpionego. Zapach uderzył ją w nozdrza — gorzkawy, z posmakiem rdzy. Nie przypominał Kuby. Przypominał ją samą — tę, która kiedyś wierzyła, iż miłość można zamknąć jak tę puszkę i zachować na zawsze. Ale choćby mleko skondensowane, okazuje się, umiera. Cicho. Bez ostrzeżenia.

Wszystko, co zostało po Kubie, miało swoją datę ważności. Jego sweter, który czasem zakładała, najpierw po to, by poczuć jego ciepło, potem tylko dlatego, iż był wygodny. Bilet na przedstawienie w lokalnym teatrze, na które nigdy nie poszli — wetknięty między strony niedoczytanej książki. Podkładka pod czajnik, kupiona na jarmarku w sąsiedniej wsi — zakurzona na półce jak zapomniana nadzieja. I to mleko. Najpierw nie wyrzucała go, jakby pozbycie się puszek oznaczało ostateczne zerwanie. Potem po prostu przywykła do ich obecności. Jak do pustki w mieszkaniu.

Nie kłócili się. Nie krzyczeli. Nie tłukli talerzy. Kuba po prostu zgasł. Najpierw przestał patrzeć jej w oczy. Potem zamienił „my” na „ja”. Potem zaczął wracać późno, niosąc zapach obcych papierosów i zmęczenia. Wszystko działo się cicho, bez dramatów. A potem powiedział: „Potrzebuję czasu” — i wyszedł. Najpierw do „znajomych”. Potem — na zawsze. Bez wielkich słów, bez punktu. Jak woda powoli wyciekająca z popękanej szklanki.

Zosia nie była zła. Naprawdę. Po prostu długo nie wiedziała, jak żyć dalej. Pierwsze miesiące z przyzwyczajenia parzyła herbatę dla dwojga, sprawdzała prognozę, pisała wiadomości, których nie wysyłała. Potem zaczęła wymazywać jego ślady. Z łóżka. Z zasłon. Z powietrza w pokojach. Uczyła się żyć sama. Powoli. Z koszmarami. Z nagłym bólem w piersi, który ogarniał ją w środku dnia jak echo przeszłości, które ktoś zapomniał wyłączyć.

Praca ratowała, ale nie ogrzewała. Koledzy w biurze byli jak dekoracje — uprzejmi, ale puste jak serwetki. Rodzina — daleko, setki kilometrów. Przyjaciółki tonęły w swoich sprawach: dzieci, mężowie, posty o zdrowym odżywianiu. Zosia stanęła w miejscu. Jak kadr z filmu, gdzie bohaterka zastyga na rozdrożu, nie wiedząc, czy zrobić krok, czy czekać na cud.

Pewnego dnia w zatłoczonym autobusie zauważyła staruszkę. Miała ponad siedemdziesiąt lat, w ręku zniszczoną torbę, a w oczach pustkę, jakby życie dawno wyblakło. Zosia patrzyła na nią i widziała siebie. Nie starą, nie. Pustą. Nie przestraszyły ją zmarszczki, ale ta cisza w środku, gdzie już nie czeka się na nic nowego. Strach ścisnął jej gardło jak zimny wiatr.

Tego samego wieczoru zapisała się na tańce. Potem — na warsztaty ceramiki. Potem poszła sama do kina. Nie po to, by kogoś znaleźć. By odnaleźć siebie — tę sprzed Kuby, sprzed oczekiwań, zanim miłość stała się jej jedynym horyzontem.

Nie oczekiwała cudów. Po prostu wracała do siebie. Krok po kroku. Nowy koc, w który chciała się otulić tylko ona. Nowy zapach w łazience — z nutą bergamotki, cierpki jak przypomnienie, iż wszystko mija. Nowa herbata, bez cukru, ale z posmakiem wolności. Miała swoje wieczory. Swoje myśli. Swoje cisze. I po raz pierwszy od lat — wrażenie, iż samotność może być nie klatką, ale przestrzenią, w której jest miejsce dla niej samej.

Kubę spotkała po trzech latach. W małej aptece na rogu. Stał w kolejce, ściskając opakowanie paracetamolu. Włosy posiwiały, plecy zgarbione, kurtka — ta sama, z ich przeszłości, postrzępiona jak jego wzrok. Wyglądał, jakby ostatnie lata spędził, goniąc to, co dawno mu się wymknęło.

Zauważył ją i zastygł:
— Cześć — głos zadrżał jak u chłopca.
— Cześć — odpowiedziała. Spokojnie. Chociaż na moment wszystko w niej ści”Data ważności minęła” — wyszeptała do siebie, odkładając pustą puszkę i uśmiechając się na myśl, iż od dzisiaj jej życie nie musi mieć terminu przydatności.

Idź do oryginalnego materiału